środa, 30 marca 2016

"Studnia zagubionych aniołów" Artura Laisena - recenzja książki.

Autor: Laisen Artur
Tytuł polski: Studnia Zagubionych Aniołów
Seria: Teraia #1
Wydawnictwo Genius Creations
Wydanie polskie: 2015
Ilość stron: 398
Cena okładkowa: 39,99 zł
Moja ocena: 10/10

Astronom ze Szklanej Wieży nieustannie śledzi splątane linie losu, różne światy połączone wspólnymi historiami, dziejącymi się wciąż od nowa. Każda z nich jest osobną opowieścią, będącą zarazem częścią nieskończonej całości. Każdy bohater ma tam swoje miejsce, swój czas i role.

Młodzi Warszawiacy - Joanna, Tomasz, Kinga i Michał - niespodziewanie zostają wyrwani ze znanej im codzienności. Przekroczywszy granice naszego świata, odnajdują się w baśniowym Hamanie - krainie, której idylliczność może okazać się jedynie kruchą skorupą, skrywającą niepokojące i niebezpieczne wnętrze. O co toczy się gra, w którą zostali wplątani? Na czym polega niebezpieczeństwo zagrażające Światowi Błękitu? Czy zbliżająca się kometa naprawdę zwiastuje powrót Mrocznej Gwiazdy - tajemniczego Demona z Zewnątrz, o którym wspominają pradawne legendy? Podejmując wyzwanie uczestnictwa w nadchodzących wydarzeniach każdy z przybyszów będzie musiał odnaleźć własną opowieść.

Mityczni Jeźdźcy Światła uwięzieni w Studni Zagubionych Aniołów czekają...


opis wydawcy

Z każdą kolejną książką polska autora jestem coraz bardziej przekonana, że mamy w dzisiejszych czasach pisarzy na miarę tych dawnych. Mamy świetnych klasyków, a dzisiejsze czasy rodzą niesamowitych fantastów - między innymi Martę Kisiel, Jakuba Ćwieka, a teraz i również Artura Laisena - z których każdy ma w sobie coś niesamowicie pociągającego i unikalnego. W przypadku dwóch pierwszych pisarzy wiecie już, co w nich pokochałam, a teraz powinnam wam powiedzieć, co przemówiło do mnie w prozie Laisena - właściwie to wszystko począwszy od stylu poprzez bohaterów a kończąc na świecie przedstawionym.

Studnia Zagubionych Aniołów to zaledwie powolny wstęp do dużo większej całości, ale jest tak niesamowicie zbudowany, że już w tej chwili nie mam wątpliwości, że będzie to coś niesamowitego, co powinno wzburzyć rynkiem wydawniczym i na długo pozostać w sercach czytelników, a już na pewno moim.

Artur Laisen dokładnie i misternie, niemal jak farmaceuta czy saper, knuje intrygę rozgrywającą się na kartach pierwszego tomu serii Teraia. Na samym początku autor zasypuje nas przemyślanym, ale jednak nieco chaotycznym zwitkiem wielu punktów widzenia, które z czasem zaczynają się zazębiać. Jednocześnie do samego końca nie wyjawia wszystkiego, co chwila zaskakując nas nowymi informacji. Nie zdziwię się, jeśli właśnie przez nich książka ta skojarzy wam się z kultowymi Opowieściami z Narnii C.S. Lewisa, jednak z ręką na sercu mogę obiecać, że jest to coś zupełnie innego i oryginalnego. Owszem, występuje motyw przepowiedni i zagrożenia w jednym z równoległych światów -  oba są genialnie wykreowane, choć drugiego zaznałam zdecydowanie zbyt mało - w których rozgrywa się akcja, ale Studnia Zagubionych Aniołów to historia skierowana do starszego, bardziej wprawionego czytelnika, który w książkach szuka już nie tylko i wyłącznie rozrywki oraz zapełnienia wolnego czasu. Początkujący mógłby przestraszyć się szczegółowego, bogatego oraz niekiedy lekko poetyckiego języka.

Z niektórymi bohaterami trudno się zżyć, ponieważ równie szybko, jak się pojawili tak szybko znikają. Sama nie do końca jeszcze wiem, co sądzić nawet o postaciach. Na pewno każdy z nich jest inny - Joanna i Tomasz twardo stąpają po ziemi, starając się ukryć swoją delikatność, ale na swój własny sposób Kinga to niepoprawna i przesądna marzycielka, a Michał jest... dość tajemniczy i na pewno mocno w tym wszystkim namiesza, choć nie przewiduję w którą stronę. Poza nimi polubiłam również bardzo opiekuńczego i dojrzałego kuzyna dziewczyn, Krzysztofa, i mam nadzieję, że pojawi się jeszcze w późniejszych częściach cyklu.

Książka Artura Laisena pozostawiła mnie z wielkim znakiem zapytania oraz wieloma przemyśleniami w głowie, na które sama nie jestem w stanie sobie odpowiedzieć. Pozostaje mi tylko niecierpliwe oczekiwanie na kolejne tomy serii Teraia.

Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję wydawnictwu Genius Creations

poniedziałek, 28 marca 2016

"Jesienna Miłość" Nicholasa Sparksa - recenzja książki.

Autor: Sparks Nicholas
Przekład: Szulc Andrzej
Tytuł polski: Jesienna Miłość
Tytuł oryginalny: A Walk To Remember
Wydawnictwo: Reader's Digest
Wydanie polskie: 2001
Wydanie oryginalne: 1999
Ilość stron: 115
Cena okładkowa: -
Moja ocena: 3/10

Wzruszająca historia młodzieńczego uczucia. Siedemnastoletni Landon Carter jest uczniem ostatniej klasy szkoły średniej, kiedy nieoczekiwanie dla siebie zakochuje się w córce surowego pastora. Wielka miłość wystawi chłopaka na cięższe próby niż mógłby przypuszczać.


~ okładka

Nicholas Sparks to autor, o którym wspomina się wszędzie. Znam nawet kilka osób, które wręcz kochają jego książki, więc jak to ja, musiałam sprawdzić o co tyle szumu. Okazja nadarzyła się przy okazji Walentynkowego Maratonu Czytelniczego, o którym również mogliście poczytać jakiś czas temu na blogu, gdzie na jedną książkę miałam poświęcić jeden dzień. Na Jesienną Miłość potrzebowałam zaledwie godziny i chyba w żaden sposób nie przekłada się to na jakość książki.

Napisana w całkiem przyzwoity sposób - autor posługuje się dużym zasobem słownictwa i w pełni stara się nam przekazać historię oraz osobowość bohaterów czy znaczenie sytuacji - i właściwie to by było na tyle plusów. Może nie oczekiwałam niczego nadzwyczajnego, ale myślałam, że może choć trochę chwyci mnie za serce i wreszcie nad czymś wyleje łzy, czego nie dałam rady zrobić po uprzednio przeczytanym Morelowym Sadzie. Jednak Sparks postanowił sprezentować mi nudną, mdłą i do tego schematyczną historię o zakazanej pierwszej miłości z zakończeniem, którego domyśliłam się po pierwszym zdaniu całości.

Właściwie od razu wiadomo, że nie będzie happy endu, ponieważ na samym wstępie przedstawione zostaje nam pięćdziesięcioletni Landon, który wciąż rozgoryczony sytuacją, w której się znalazł, opowiada nam, co wydarzyło podczas jego ostatniego roku nauki w szkole średniej.

Związek jego i Jamie to można powiedzieć taka współczesna wersja Romea i Julii, choć zdecydowanie bardziej realna i mniej brutalna. Nie dość, że ich rodziny są skłócone to jeszcze oboje są swoim kompletnym przeciwieństwem. On pochodzi z bogatej rodziny, choć niezbyt ma ochotę pójść w ślady ojca, jest duszą towarzystwa i niezbyt pilnym uczniem. On zaś wychowana została przez ojca - pastora miejscowej wspólnoty baptystów - szara myszka, wyśmiewana i bardzo wrażliwa. Los nieoczekiwanie splata ich losy i wybucha wielka miłość, ale w pewnym momencie niestety przynosi coś bardzo nieoczekiwanego przez co nie mogą być razem... no i tak dalej. Pewnie już domyśleliście się zakończenia, co?

Nie mówię, że jest to zła książka i od razu należy ją spalić. Osobom nie czytające zbyt dużo albo po prostu lubiące się w romansach na pewno bardzo by się ona spodobała i wylałby na niej tone łez, ale do mnie nie przemówiła. Nie zżyłam się z bohaterami i nie zamierzam sięgać po inne powieści Sparksa.


piątek, 25 marca 2016

"Morelowy Sad" Amandy Coplin - recenzja książki.

Autor: Coplin Amanda
Przekład: Bieliński Przemysław
Tytuł polski: Morelowy Sad
Tytuł oryginalny: The Orchadist
Wydawnictwo: Black Publishing
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 2012
Ilość stron: 485
Cena okładkowa: 34,90 zł
Moja ocena: 10/10

Mieszkający pośród głuszy William Talmadge pielęgnuje swój owocowy sad. Jego monotonne, proste życie zmienia się, gdy przyjmuje do siebie Dellę i Jane - nastoletnie dziewczyny, które uciekły od stręczyciela. Obie są w ciąży, są też nieufne, przestraszone i głodne. Talmadge otacza je opieką i odkrywa w sobie wielkie pokłady uczuć i empatii, a dziewczęta stopniowo nabierają do niego zaufania - wierzą, że wreszcie odnalazły swoje miejsce na ziemi. Przeszłość jednak nie daje o sobie zapomnieć...


~ okładka

Zapewne gdyby nie maraton, który organizowałyśmy razem z Darią to nigdy nie sięgnęłabym po tą książkę i nie dowiedziałabym się, że można tego żałować. Amanda Coplin na kartach jedynej wydanej w Polsce swojej powieści próbuje odpowiedź nam na pytanie, co to jest rodzina. W tym celu posługuje się podstarzałym Williamem Talmadge'em, który swoją stracił przed laty i od tamtego czasu żyje samotnie pośród głuszy, zajmując się sadem owocowym, którego tworzenie rozpoczął wraz z matką, oraz dwiema młodziutkimi, zagubionymi i ciężarnymi siostrami, które również straciły rodzinę i zostały adoptowane przez niewłaściwego człowieka, od którego uciekły. Pewnego dnia po prostu pojawiły się w miasteczku, a potem obok domu Talmadge'a rozpoczynając tworzenie niezwykłej więzi między nimi. Wszystko trwało miesiące, ale on je nakarmił, dał dach nad głową oraz w miarę stabilną przyszłość dla ich dzieci, aż w końcu poczuł się znowu szczęśliwy. Poczuł się ich ojcem. Poczuł się za nie odpowiedzialny. Historia tej trójki dzieje czasami w dość monotonny, przewidywalny sposób, ale nie brakuje w niej również ogromnych zwrotów akcji i brutalności. 

Nigdy nie czytałam żadnego romansu zaliczanego do literatury klasycznej, ale Morelowy Sad niesamowicie przywodzi mi na myśl tego gatunek, choć Talmadge nigdy nie poczuł nic więcej poza ojcowską miłością do dziewczyn. Myślę, że niewątpliwie wytłumaczenie tego leży w akcji oraz miejscu rozgrywania się historii - pierwsza połowa dwudziestego wieku na zachodzie Stanów Zjednoczonych. Mamy tutaj do czynienia z małymi, westernowymi miasteczkami, Indianami, podróżami końmi czy nawet powozami zaprzęgniętymi w muła. Dopiero w drugiej połowie książki Ameryka zaczyna się uprzemysłowiać i zaczyna się więcej mówić o fabrykach, sprzedawaniu owoców dostawcom, a nie na własną rękę, czy pociągach.

Niemalże od połowy książki zostajemy ukierunkowani na dwa tory, z których zakończenia jednego domyślamy się od samego początku i stwierdzamy to z bólem serca. Mogę powiedzieć o tym wszystkim jedynie, że jestem rozczarowana zachowaniem i lekkomyślnością Delli i, że to wszystko jest niesamowicie gorzkie i smutne, choć nie udało mi się wylać ani jednej łzy. Byłam zbyt otępiała przez wszystkie targające mną emocje.

środa, 23 marca 2016

"Idź i czekaj mrozów" Marty Krajewskiej - zapowiedź i fragment książki.


Tuż po świętach Wielkanocnych, a dokładniej 30 marca 2016 roku, nakładem wydawnictwa Genius Creations ukaże się książka Marty Krajewskiej pod tytułem Idź i czekaj mrozów.

Powyżej widzicie jej piękną okładkę, a poniżej możecie przeczytać fragment historii. :)

Rozdział 1
 
Prawo mężów i ojców

Córka zielarza biegła przez las, lawirując między sosnami. Miała zacięty wyraz twarzy i rozwiane w pędzie ciemne włosy. Uwagę skupiała na omijaniu korzeni i ukrytych pod liśćmi dziur w poszyciu. Do przodu, sądząc po wyrazie oczu, pchała ją wściekłość.
Jak strzała wypadła na polanę, rozgarniając w biegu gałęzie krzaków, porastających skraj lasu. Wybiła się mocno, przesadzając wielkim susem wygrzewające się w słonku ostrężyny. Zahaczyła stopą o jedną z tegorocznych witek, straciła równowagę i z krótkim piskiem runęła w trawę.
Na demony Welesa! – krzyknęła, wstając energicznie.
Muuu-uu!! – odpowiedziała jej krowa, zdziwiona niespodziewanym pojawieniem się właścicielki.
Zaaferowana otrzepywaniem sukienki panna zatrzymała się w pół ruchu, wyprostowała nagle i sprężystym krokiem pomaszerowała w stronę zwierzęcia, które wciąż gapiło się na nią bez śladu zrozumienia.
Ty zarazo! – wrzasnęła dziewczyna, a zdziwiona krowa zamarła w bezruchu. – Własnymi rękami urwę ci ten rogaty łeb… – Wyhamowała nagle, ponieważ zauważyła kobietę i dziewczynkę, siedzące w trawie nieopodal – …krowo jedna – dokończyła niemrawo. – Witajcie, pani Wiljo.
Kobieta skinęła nieznacznie głową, najwyraźniej starając się nie parsknąć śmiechem.
Witaj, Vendo – przywitała się.
Odznaczała się tym typem urody, który sprawiał, że właściwie nie znać było po niej upływu czasu. Odkąd Venda pamiętała, Wiljo zawsze wyglądała tak samo ślicznie, a ciąża, poród i trudne życie w górach nie zniszczyły jej figury. Długie do pasa, kruczoczarne włosy opadały na ramiona prostymi, ciężkimi pasmami i atramentowo lśniły w słońcu. W czarnych oczach migały wesołe iskierki.
Venda poczuła się jak ogromny, niezgrabny klocek z potarganymi włosami i twarzą zaczerwienioną z wysiłku. Była też absolutnie pewna, że Wiljo nigdy, ale to przenigdy nie ganiała krowy po lesie i nie wylądowała w ostrężynach. A już na pewno nie przy świadkach.
Tak myślałam, że w końcu przyjdziesz. – Kobieta uśmiechnęła się, ruchem głowy wskazując krowę. – Znowu uciekła?
Dziewczyna skinęła głową, przysiadła na trawie.
Wypadałoby ciągle jej pilnować – burknęła marudnie. – No ale jak? Ja mam tyle do zrobienia, a opiekun ciągle albo załatwia jakieś straszliwie ważne sprawy, albo ludzi leczy. Łatwiej by ją było dzieciakom oddać do pasienia, ale opiekun się uparł, że nie, i choćbym nie wiem co do niego gadała, to zdania nie zmieni. Tylko ciągle słyszę, że za górami wszystkie krowy się na postronkach pasą i jakoś nie uciekają. Zresztą, opiekun wie lepiej, szkoda strzępić języka!
Wiljo uśmiechnęła się czule do córeczki. Płomyk miała niecałe pięć lat i w porównaniu z matką wyglądała jak nieporozumienie. Ruda, piegowata, niezdarna, kropka w kropkę podobna do mało urodziwego ojca. Wiljo kochała dziecko ponad wszystko na świecie, lecz ostatnio głównie się o nie bała. Nawet teraz przez jej głowę przemykały miliony myśli i obaw. Postanowiła zwrócić uwagę w inną stronę.
Dopiekł ci opiekun, co?
Venda zawsze robiła się gadatliwa, gdy coś ją bardzo wzburzyło. Tym razem jednak uśmiechnęła się tylko krzywo pod nosem.
Oj tak – mruknęła. – Dopiekł mi. Bardzo mi dopiekł… Ale wiecie, nie pierwszy i pewnie nie ostatni to raz. – Uśmiechnęła się niemrawo.
Prawo mężów i ojców.
Venda burknęła coś niewyraźnie, nie chcąc dalej narzekać na ojca. Nosiło ją z nerwów. Podparła się na łokciach i zapatrzyła przed siebie.
Łąka tonęła w promieniach wiosennego słońca. Z trzech stron otaczał ją las, tworząc zacisze wypełnione świergotem ptaków. Najpiękniejszym elementem krajobrazu było jezioro, odgrodzone od łąki jedynie poszarpaną wstążką trzcin. Migotało zachęcająco słonecznymi iskierkami, ale tam, dokąd zapraszało, kryły się wiry i zdradzieckie głębiny, gotowe zamienić niewinną zabawę w walkę o życie. Ludzie mawiali, że w noce przesilenia tu właśnie wychodzą na brzeg rusałki, wodniki, utopce i inne magiczne stworzenia, by tańczyć przy świetle księżyca. I biada temu, kto im w takiej zabawie przeszkodzi.
Przez chwilę słychać było tylko ptasie popisy.
No cóż. Szkoda gadać – stwierdziła w końcu młoda zielarka. – Zabieram to skaranie – wskazała krowę ruchem głowy – i wracam do siebie, zanim powyżera wam najpiękniejszą trawę. Chodź, ty… krowo – burknęła, szarpiąc sznur nieco mocniej, niż było to konieczne.
Płomyk zrobiła grzecznie kroczek do tyłu, kiedy zwierzę ruszyło powoli z miejsca. Venda uśmiechnęła się do dziewczynki przyjaźnie i puściła do niej oko.
I nagle poczuła dokuczliwe pulsowanie w skroni. Zaszumiało jej w uszach, zmrużyła oczy i skrzywiła się z bólu.
Czas zwolnił, jakby kamień utknął w trybach maszyny świata. Wiatr przestał szumieć w koronach drzew. Ptaki umilkły w połowie trelu. Rozgrzane powietrze przestało drgać. Zapanowała nie tyle cisza, co kompletny brak jakiegokolwiek dźwięku.
I w tej jednej dziwnej chwili zielarka widziała tylko twarz małej dziewczynki, która stała po kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, i nienaturalnie czarnymi oczyma wpatrywała się w Vendę.
To sowa ją przestraszyła – powiedziała dziewczynka nieswoim, dorosłym głosem. – Jeśli wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię uratować.
Vendzie piszczało w uszach, skroń pulsowała boleśnie.
C...co? – zająknęła się.
Wszystko znów ruszyło z miejsca.
Zaszumiały drzewa, zaśpiewały ptaki, krowa postąpiła kolejny krok naprzód, pasikoniki zagrały w trawie.
Dziewczyna zamrugała, zdziwiona. Przywidzenie? Wtedy spostrzegła, że oczy Płomyk, stojącej po kolana w trawie, z burzą rudych loków wokół twarzy, są na powrót błękitne jak letnie niebo.
Och, ojej… mamusiu?! – Dziecko zachwiało się, przysiadło przestraszone.
Z nosa małej pociekła cieniutką strużką krew. Wiljo natychmiast przypadła do córeczki i zaczęła wycierać ją chusteczką, próbując ukryć zdenerwowanie i strach pod uspokajającymi słowami. Venda patrzyła na to zdezorientowana. I przerażona.
Przełknęła głośno ślinę i w końcu zadała typowe, tępe pytanie:
Co…?
Och, to nic takiego! – Kobieta machnęła beztrosko ręką. – Ostatnio jej się to zdarza. Ot, troszkę krwi. Widocznie Płomyczek ma jej za dużo jak na taką małą dziewczynkę. – Uśmiechnęła się czule, objęła pulchne ramionka dziecka. – Już lepiej, maleństwo? Oj, nie kręć głową, bo… no widzisz, leci.
Dziewczynka posłusznie odchyliła się do tyłu, nie odrywając oczu od twarzy matki.
Venda patrzyła na nie, ale ciągle nie mogła sobie poukładać w głowie tego, co właśnie się stało.
Już wcześniej tak mówiła? – upewniła się. Korzystając z okazji, krowa delikatnie wyszarpnęła powróz z jej dłoni i oddaliła się dystyngowanym krokiem.
Wiljo podniosła na zielarkę rozkojarzony wzrok.
Co mówiła? „Mamusiu”? Oczywiście, ciągle tak mówi. A czemu…?
Nie, nie to! – przerwała jej Venda niecierpliwie. – O wilku i sowie, i… – urwała, bo napotkała mur niezrozumienia. – No… takie dziwne rzeczy…
Zamilkła. Nagle poczuła się jak wariatka. A przynajmniej popatrzyła na siebie oczami Wiljo i zobaczyła wariatkę. Zresztą sama już nie była pewna, czy przed chwilą cokolwiek się stało, czy tylko małej pociekła z nosa krew, a jej samej coś się przywidziało.
No to… ja już pójdę wreszcie – stwierdziła słabo, wpatrując się w Płomyk. Mała przyciskała chusteczkę matki do nosa i oddychała otwartymi ustami. Poza tym nie wyglądała dziwniej niż zwykle.
Zielarka odwróciła się powoli i poszła po krowę. Kiedy podnosiła powróz z ziemi, uderzył ją w czoło ból, od którego czerwone plamki zawirowały jej przed oczami, a w uszach zaszumiało.
>Głowa mnie boli, mamo – usłyszała za plecami dziecięcy głos i znów na chwilę poczuła, że coś jest nie tak, jak powinno. Obejrzała się na dwie postacie siedzące w trawie i z dziwnym lękiem w sercu ruszyła do domu.

Obserwowali je zza drzew. Widzieli, jak zadumana dziewczyna odchodzi, ciągnąc za sobą krowę. Patrzyli, jak młoda matka ściera ostatnie ślady krwi z buzi małej. Jak dziewczynka odsuwa rękę kobiety, chce wstać, ale znów opada na trawę. Jak matka strofuje ją, próbując nadać głosowi odrobinę stanowczości.
Starucha uśmiechnęła się do siebie pod zakrzywionym nosem, a jej twarz pokryła się siecią drobnych zmarszczek. Przeżuła do końca to, co miała w bezzębnych ustach, po czym z wprawą splunęła w bok. Postawny mężczyzna, górujący nad starą niczym olbrzym, nawet nie zwrócił uwagi na brunatną kulkę, która prawie trafiła go w stopę.
Oboje stali skupieni, wpatrzeni w scenę na polance. Zastygli w oczekiwaniu. Mężczyzna o wilczych oczach, zrośniętych brwiach i zaciętej twarzy osmaganej wiatrem, podobny bardziej do leśnej bestii niż do człowieka. I przygarbiona starucha, sięgająca mu ledwie do pasa, otoczona zapachem ziół i aurą bezgranicznej, niewyczerpanej złośliwości.
Stali i patrzyli.
Patrzyli i czekali.


Ścieżka wiła się między drzewami w głąb wiosennego lasu, między sosny i świerki o świeżych, zielonych pędach, między paprocie i jagodowe krzewy, aż do starej kapliczki, stojącej pod jeszcze starszym, wybujałym dębem o konarach skręconych czasem.
Ptaki ćwierkały wesoło, dąb szumiał cicho.
Atra chłonęła ten piękny dzień, tę cudowną chwilę, całą sobą. Całym swoim siedemnastoletnim, kształtnym i gibkim ciałem. Kocie spojrzenie prześlizgiwało się po okolicy, nie zatrzymując się na żadnym detalu. Złote loki błyszczały rozrzucone na trawie, łapiąc promienie słońca w miedziane refleksy. Krągłe, młode piersi wznosiły się i opadały w rytm podnieconego oddechu. Smukłe uda, wyzwolone z niewoli ciężkich spódnic, oplatały chciwie wąskie, na wpół realne biodra kochanka. Dłonie błądziły niecierpliwie po jego plecach, drapały delikatnie chłodną, spoconą skórę.
Gdy mocno, wręcz brutalnie zassał różowy sutek, jęknęła, zachłysnęła się leśnym powietrzem. Ściskając mocniej udami zimne biodra, wyprężyła się, kiedy nagle nadeszła spodziewana od dawna fala rozkoszy. Z wilgotnych, półotwartych ust wydobył się jęk, Atra przymknęła oczy i dała się ponieść. Przez feerię złota pod powiekami czuła, jak on ją dogania, jak wpija się boleśnie i rozkosznie w jej pierś. Zatopiła palce w kruczej czuprynie i przycisnęła go do siebie jeszcze mocniej. Całą sobą.
Mocniej. Chciwiej.
Złote błyski mijały powoli, przyspieszone oddechy uspokajały się, dzikość zmieniała się w spokojne kołysanie.
Atra uśmiechnęła się, na powrót słysząc, jak ćwierkają ptaki, a stary dąb szumi kojąco.
Poczuła, że znów jest sama. Jak zwykle, bez zbędnych czułości, jej towarzysz odszedł bez pożegnania. Jak przez mgłę usłyszała kroki. Nie oddalały się, lecz zbliżały szybko, zdecydowanie. Poprawiła na sobie ubranie.
Atra, jak zwykle! – cierpki głos wytrącił ją z błogostanu. – No, wiedziałem, że tu będziesz. Chodź, twój ojciec chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że to coś poważnego.
Otworzyła oczy i przeciągnęła się niespiesznie. Wyciągnęła kilka szpilek z bujnej czupryny, ziewnęła słodko.
Jej sąsiad, młody Irke, syn bartnika, podparł się pod boki, mierząc ją z góry krytycznym spojrzeniem. W końcu westchnął, pokręcił głową z niedowierzaniem.
Ja nie wiem, co cię tu tak zawsze ciągnie.
Wzruszyła ramionami z niewinnym uśmiechem.
Lubię się tu zdrzemnąć, tak jakoś… – odparła.
Nikt nie wiedział, że spętani okowami grobowców wyklęci odwiedzali ją w snach.
Chłopak prychnął w odpowiedzi, rozejrzał się niepewnie.
Zdrzemnąć, jasne. Pełen spokój...
Uraczyła go słodkim uśmiechem i łaskawie wstała, a od niedawnej zabawy zakręciło się jej w głowie. Irke zmierzył ją pełnym niedowierzania wzrokiem.
Nie ma to jak drzemka u bram Cmentarza Wyklętych – powtórzył. – Świetne miejsce, Atra.
Dziewczyna posłała powłóczyste spojrzenie krzywemu, zapadniętemu nagrobkowi, który stał nieopodal w trawie. Poprawiła sukienkę, opadającą z ramienia.
Najlepsze… – mruknęła tajemniczo i przeciągnęła się niczym kotka.


Sercem doliny było jezioro, które tworzyły dwa spotykające się tu strumienie. W lustrzanej tafli przeglądały się drewniane chatki o krytych strzechą dachach. Przycupnęły na brzegu, niskie, w większości pozbawione okien. Zdobiły je jedynie ziołowe ogródki, z wolna zieleniejące po zimie. Biały dym unosił się z otworów w dachach. W małych gospodarstwach gdakały kury, muczały cenne jak złoto krowy i woły. Kilka świń szukało odpadków pomiędzy zabudowaniami, otoczonymi plecionymi płotkami. Wioska trwała tak od setek lat, wtulona w górską dolinę, zapomniana przez świat.
Choć nie zawsze było tu tak spokojnie.
Na wzniesieniu rysowały się ruiny starego zamczyska. Ich ciemne, milczące kontury odcinały się na tle nieba. I jeśli ktoś spoglądał na nie wracając z pola czy też spiesząc do gospody na kufelek czegoś krzepiącego, nie mógł oprzeć się wrażeniu, że zamczysko śledzi każdy jego ruch.
I, jak za dawnych czasów, czyha na ofiarę.
Dni mijały leniwie, a życie górali toczyło się powolnym, ustalonym od lat rytmem. Ale w nocy... w nocy sytuacja się zmieniała. To, co w świetle dnia umykało przed ludźmi, nie pozwalając nawet się dostrzec, po zachodzie słońca nabierało siły i ruszało na polowanie. Noc nie należała do ludzi i mieszkańcy Wilczej Doliny wiedzieli o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ruiny zamku na skalnej półce budziły wspomnienia niedawnych jeszcze czasów. A jeśli jakiś młodzik ich nie pamiętał, jeśli nie wierzył w opowieści… Cóż, szukano go potem długo i wytrwale. Za dnia. I czasem, co gorsza, znajdowano. A wtedy znów nocami zamykano szczelniej drzwi.
W Wilczej Dolinie, u stóp starego zamczyska, wspominano wtedy niedawnych panów i wzdychano z ulgą, że to już przeszłość.
Kiedy słońce mocno pochyliło się ku zachodowi, a większość prac polowych przełożono na kolejny dzień, w gospodzie zebrało się kilkunastu mężczyzn. Gdy wychodzili z chat, ich kobiety krzątały się w obejściach, usypiały dzieciaki lub łatały portki – i odprowadzały ich spojrzeniami pełnymi napięcia i oczekiwania. Gdyby chciały, też mogłyby pójść do karczmy, decydować o losie osady i przekrzykiwać się w dyskusjach. Zazwyczaj zresztą tak robiły i często to one krzyczały najgłośniej. Ale dziś mało która chciała się wybrać z mężem. Nie tego wieczora.
Zebrali się przy długiej ławie w rogu, na niewielkim podwyższeniu dla grajków, które już od dawna nie słyszało dobrej muzyki. Gospodarz Jart polał przybyłym piwa i miodu. Potem stanął obok, oparł się ramieniem o słup i założył ręce na piersi. Jego syn Imir wycierał kufle, starając się łowić każde słowo dyskusji. Nie był żonaty, więc nie wolno mu było brać w niej udziału, ale jako że pracował w karczmie, nie mogli go też ot tak odpędzić, jak innych młodzików.
Minęły trzy dni i nic, żadnych zmian – oznajmił grobowym głosem wąsaty mężczyzna o ziemistej twarzy, smutnej i porytej głębokimi bruzdami.
Pozostali odetchnęli z ulgą, aż delikatny szum dotarł do uszu Imira, stojącego przy kontuarze.
Więc może to jednak niedźwiedź? – rzucił ktoś niepewnie. Zignorowano go.
Odstąpcie już od mojego syna. – Smutny chłop przesunął wzrokiem po zebranych, między którymi siedział. – Nie był to może mądry chłopak, ale nic złego nam nie zrobi. Jemu już teraz do ziemi trzeba.
Kilka osób smętnie pokiwało głowami. Część przyznała strapionemu ojcu rację, ale kilku wciąż nie pozbyło się obaw. Ci albo patrzyli w stół, albo wiercili się na krzesłach.
Myślę, że możemy przestać pilnować zwłok – rzekł w końcu Kostjan, rudy mąż Wiljo, właściciel najlepiej utrzymanego gospodarstwa w wiosce. – Trzy dni chyba wystarczą. Niedługo zacznie... – chciał dodać „śmierdzieć”, ale urwał pod dumnym i pełnym boleści spojrzeniem ojca zabitego chłopaka. – Niedługo rusalia – rzekł zamiast tego. – Trzeba tę sprawę zakończyć przed zabawą.
Znów poczuł, że nie zabrzmiało to zbyt taktownie.
– W porządku, trzy dni! – zakrzyknął naraz kowal, wielki, brodaty chłop, siedzący w końcu stołu. – Ale pełnia dopiero dzisiaj będzie!
Najlepiej od razu osikowym kołkiem serce przebić, a nie czekać! – zapalił się chudy jegomość, po czym zakasłał w chustkę, omal nie wypluwając płuc.
Ojciec martwego zmrużył oczy, poczerwieniał na twarzy.
Żadnych kołków, Stojan! – Rąbnął pięścią w ławę. – Dopóki nie będzie pewne, że Winne z martwych wstaje, nikt mi chłopaka nie będzie dźgał, jak potwora jakiegoś z Cmentarza Wyklętych! – wspomniawszy tę nazwę, splunął na podłogę ze wstrętem.
To lepiej czekać, aż w jakiego wąpierza nam się zamieni i pana ojczulka jako pierwszego rozszarpie, tak?! – wrzasnął Stojan. Z nerwów znów zakaszlał w chusteczkę.
Ciebie mu podeślemy, ty trupie chodzący! Tobie już i tak wiele życia nie zostało, ale najpierwszy jesteś do osinowania i ćwiartowania innych, ty... – Wąsacz poderwał się z ławy, ale siedzący obok Kostjan chwycił go za ramię żelaznym uściskiem.
Siadaj, Tinne. Nie będzie żadnego dźgania kołkami. Ale kowal ma rację, jeszcze tę pełnię powinniśmy przeczekać.
Bykowaty chłop, siedzący na końcu stołu, skinął nieznacznie głową.
Na co tu czekać? – obruszył się żałobnik, wyrywając ramię i siadając na powrót. – Trzy dni i trzy noce chłopaka w izbie trzymamy, straż przy nim pełnimy, ziołami okadzamy. Nie wstaje. Koniec. Martwy jest jak ta kłoda – próbował złością pokryć rozpacz.
Tinne, zrozumże nas – do rozmowy włączył się młody chłopak, ledwie po ożenku. Usilnie starał się zapuścić wąs, ale póki co wyglądało to raczej komicznie. I tylko głos miał ciepły, kojący. – Mała z nas wioska, na siebie tylko liczyć możemy. Rozumiem twój żal po jedynym synu, ale sam wiesz, że to, co musimy czynić teraz, zawsze robimy. Nie wiemy, co go zabiło, ale zabiło go strasznie. A my mamy rodziny, moja Larsa ma dopiero pół roku, o niej myśleć muszę. Jedna noc jeszcze i pochowamy go, spokojni, że wszyscy jesteśmy bezpieczni. Zrozum.
Łagodna mowa uspokoiła nieco rozżalonego ojca.
Na chwilę zapadło milczenie. Czekali na zgodę Tinnego. Mężczyzna z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał się w swój nieruszony kufel z miodem. Nawet Stojan próbował powstrzymać uporczywy, krwawy kaszel.
Trzymamy Winnego ni to w świecie żywych, ni to umarłych trzeci dzień, trzecią noc – mruknął w końcu ojciec zabitego chłopaka. Podniósł wzrok, popatrzył w czekoladowe oczy po przeciwnej stronie stołu. – A to mógł być zwykły niedźwiedź. Spróbuj zrozumieć, Larse. Ja chcę pochować syna.
Zgromadzeni wypuścili powietrze z płuc. Imir, stojąc za barem, zdał sobie sprawę, że też wstrzymywał oddech, pewien rychłej zgody ojca Winnego.
Tinne, gniewasz się na nas bez powodu. – Młody Larse pochylił się do przodu, splótł palce, opierając całe przedramiona na stole, jakby chciał znaleźć się bliżej rozmówcy. – Też wolelibyśmy pochować chłopaka jak trzeba, nie robimy ci przecież na złość, boś dobry sąsiad i szanowany gospodarz. Ale niedźwiedzia można rozpoznać po kłach, po pazurach, po zostawionej sierści. Opiekun zna się na takich sprawach. A nie był pewien. Wiesz dobrze, że sam kazał chłopaka pilnować. Jeśli zaś już opiekun nie wie, co to za zwierzę...
No właśnie, a gdzie opiekun? – mruknął głębokim basem kowal, wpadając młodemu w zdanie. Wszyscy strapili się nagle, odruchowo oglądając po sąsiadach.
Nie było go dzisiaj – ze swego miejsca przy słupie po raz pierwszy wtrącił się Jart. – Od wczoraj go nie było.
Musimy poczekać, co powie. – Stojan z przejęcia wybałuszył swoje wodniste oczy. – Nie możemy tak przecież bez niego…!
To dziwne, że nie przyszedł. – Kostjan zmarszczył rude brwi.
Nie przyszedł, to już nie przyjdzie – zawyrokował kowal. Powszechnie było wiadomo, że jako jeden z nielicznych nie uznawał nieomylności opiekuna we wszelkich sprawach. – Musimy sami zdecydować.
I wszyscy znów spojrzeli na Tinnego.
A Tinne wpatrywał się w kufel pełen miodu, bawił się nim, kręcił po dębowym blacie.
Tinne? – łagodnie ponaglił go Larse.
Ojciec martwego chłopaka westchnął w końcu, a szeroka klatka piersiowa i zaczątek piwnego brzuszka podniosły się i opadły ciężko.
Jedna noc – wyartykułował dobitnie, podnosząc oczy na Larsego, choć nie był on przywódcą grupy bardziej niż ktokolwiek inny. – Jedna noc. Dzisiejsza pełnia i koniec. A potem, klnę się na Welesa, że ten, kto mi stanie na drodze do cmentarza, wróci do baby bez zębów.


Venda stała przy oknie od dłuższej chwili, nie mogąc się zdecydować na zamknięcie okiennic. Wciąż wypatrywała opiekuna.
Zamyśliła się i zaczęła nerwowo kręcić w palcach kosmyk włosów. Im później się robiło, tym bardziej niewiarygodne historie przychodziły jej do głowy, a strach zaczynał chwytać za serce. Znów wspomniała widzianą wczoraj spadającą gwiazdę, znak, że czyjeś życie dobiega końca.
Miau…? – swoje nadejście zasygnalizował oburzony kot, który przespał pół dnia, a po przebudzeniu, niezadowolony, zastał miseczkę pustą.
Dziewczyna wzięła zwierzaka na ręce. Nie zdążył jeszcze schudnąć po zimie, był miękki i cieplutki.
No i co? – westchnęła, drapiąc go za poszarpanym w bojach uchem. – Nie wraca ten nasz opiekun i nie wraca…
Żałowała, że wczoraj pokłócili się o błahostkę.


Kiedy poprzedniego popołudnia weszła do chaty, siedział jak zawsze przy stoliku pod oknem, pochylając się nad grubą księgą i pisząc coś powoli i starannie.
Wiele różniło chatę zielarza od tych w dolinie. Przede wszystkim nie było w niej miejsca na krowę, za to miała niewielką sień, a jedyne okno wydawało się ogromne jak na warunki panujące w wiosce. I choć na noc zamykano je drewnianymi okiennicami, a na zimę wtykano ramę z wolim pęcherzem, chłopi pukali się w czoło nad takim marnotrawieniem ciepła. Jeszcze bardziej dziwili się, gdy pod okienkiem stanął stolik. Opiekun ustawił go, by mieć więcej światła i nie wytężać wzroku przy księgach, nad którymi spędzał czasem kilka godzin dziennie.
Teraz również tu siedział, a słysząc odgłos otwieranych drzwi, nie odwrócił się, nie przerwał pisania i nie uśmiechnął do przybranej córki.
Venda bezbłędnie rozpoznała jego nastrój. Ostatnio często taki właśnie bywał. Zasępiał się, mruczał coś pod nosem do siebie, warczał na nią, ponury i nieprzyjemny. Dolegało mu coraz więcej drobnych chorób, coraz częściej smarował się dziwacznymi maściami, których nawet ona nie rozpoznawała, przyrządzał i pił mętne dekokty o odurzającym zapachu. Starzeje się, myślała dziewczyna i starała się nie zwracać uwagi na docinki, zmienne nastroje i nerwowość opiekuna. Nie odzywaj się – powtarzała sobie raz po raz – dla świętego spokoju.
Ze stukiem postawiła na podłodze wiadro z wieczornym udojem. Nie było tego może specjalnie dużo, ale dla dwóch osób i kota wystarczało z okładem.
Opiekun podniósł głowę i wpatrzył się w widok za oknem, zatopiony w rozmyślaniach. Dziewczyna przecedziła mleko, a on wciąż tkwił w tej pozycji, z piórem uniesionym nad papierem i lekko zmrużonymi oczyma. Zerknęła nań z ukosa, potem rzuciła okiem na grubą księgę, oprawioną w czerwono farbowaną skórę. Każdą stronę zapełniało pismo opiekuna. Znała ją – to była właśnie ta, której nigdy nie wolno jej było czytać. Zapisana w całości przez wychowawcę notatkami zawierającymi jakieś tajemne informacje i pod nieobecność dziewczyny chowana w skrytce w obejściu. Jedyna, która wzbudzała w niej tyle ciekawości i jedyna, której opiekun nigdy nie pozwolił jej obejrzeć.
W chwili, gdy chciała właśnie zerknąć na zapisywaną stronę, mężczyzna ocknął się z zamyślenia, drgnął, z głuchym trzaskiem zamknął tomiszcze, po czym zerwał się ze stołka. Nagle syknął, skulił się i usiadł z powrotem, a na jego twarzy pojawił się skurcz bólu.
Venda spokojnie nalała sobie kubek mleka i usiadła przy stole na środku izby.
Może by z tym trzeba iść do kogoś – mruknęła.
Do kogo niby? – Mężczyzna obdarzył ją złym spojrzeniem.
Upiła spory łyk, nim odpowiedziała:
Do wiedźmy spod skały, bo do kogóż by?
Opiekun w odpowiedzi prychnął jak żbik.
No, pewnie, jeszcze czego…
Dokładnie takiej reakcji oczekiwała, więc nie wzburzyła się zbytnio.
Przecież widzę, że twoje maści i eliksiry nic nie pomagają – ciągnęła spokojnie. – To już za długo trwa, ciągle boli cię coś innego. A to brzuch, a to głowa, a to ramię. Że też ci się chce to znosić. Po co się tak męczysz?
Tymczasem mężczyzna wstał ze stołka, przesiadł się do stołu, również nalał sobie mleka i sięgnął po przykryty ściereczką chleb, stojący na środku blatu.
Nie boli bardzo – mruknął, najwyraźniej nie chcąc drążyć tematu.
Ale Venda chciała. Tym razem już chciała i nie pozwoliła się zbyć.
Jasne, nie boli. Chyba nie widziałeś, jak wyglądasz? Oczy zapadnięte, szary na twarzy jak wysuszona ziemia, nawet garbić się zacząłeś. – Pokręciła głową wzorem każdej marudnej baby, rugającej upartego chłopa. – Słuchaj, nie możesz pić tyle przeciwbólowych wywarów, bo to nie leczy przyczyn, tylko uśmierza objawy. Wiesz przecież, że…
Wiem – warknął nagle, przerywając smarowanie pajdy chleba miodem. – Wiem lepiej niż ty, smarkulo. Sam cię tego nauczyłem. Nie pyskuj.
– A ty posłuchaj, jak ci ktoś chce dla twojego dobra doradzić.
Uważaj na słowa, dziewko! – Zmroził ją spojrzeniem, które u większości ludzi powodowało paraliż umysłowy, a u zbytnio gadatliwych natychmiastowy szczękościsk. W połączeniu z tym spojrzeniem najzwyklejsze nawet słowo, takie jak „dziewka”, mogło zabrzmieć jak najgorsza obelga.
Venda zamilkła posłusznie, naburmuszona i zła na siebie, że go posłuchała.
– A teraz idź – zarządził zimno mężczyzna. – Muszę schować księgę.
Wstał, wyraźnie dając znak, że dla niego rozmowa jest skończona.
Venda w jednej chwili poczuła się zmęczona i zupełnie zrezygnowana. Ruszyła do drzwi.
Traktujesz mnie jak smarkulę, a nie zielarkę – bąknęła jeszcze pod nosem. – Przecież jestem dorosła, tak dużo już potrafię…
Naprawdę? – przerwał jej. – A ciekawe, cóż takiego potrafisz? Zresztą – mruknął – i tak chowam cię do innych celów.
Chowasz? – Krew znów uderzyła jej do głowy. – Do czego?
Dowiesz się w swoim czasie.
Dziewczyna przewróciła oczyma.
Dosyć mam tych twoich tajemnic i niedopowiedzeń!
Venda, wyjdź! – ryknął nagle opiekun, odwracając się do niej z wściekłością, upodabniającą jego twarz do potwornej maski.
Dziewczyna skuliła się w sobie, choć na zewnątrz sprawiała wrażenie równie twardej jak ojciec. Wiedziała już, że przegrała. Znowu.
Obróciła się na pięcie i wymaszerowała z chaty, trzaskając drzwiami z całej siły.
Słońce zachodziło właśnie, zalewając podwórze pomarańczowym blaskiem. Dziewczyna opuściła obejście i zatrzymała się trochę dalej, na ścieżce prowadzącej w stronę wsi. Nie wolno jej było się odwrócić, dopóki przybrany ojciec nie zezwoli na to. Wpatrywała się więc w horyzont niewidzącymi oczyma, do których cisnęły się łzy żalu i złości. Kot zjawił się znikąd, zamruczał i zaczął się łasić do jej spódnicy.
Po chwili opiekun minął ją, jakby była powietrzem. Zarzucając kapotę na plecy, bez słowa ruszył w stronę wsi. Jego wychowanki nie obchodziło dziś, gdzie i po co wychodzi. W tamtej chwili życzyła mu jak najgorzej.
Zgarnęła kota z ziemi, wtuliła twarz w miękkie, ciepłe futerko i, pociągając nosem, poszła z powrotem ku chacie. W momencie, gdy położyła dłoń na skoblu, brunatne skrzydła załopotały tuż nad jej głową. Skuliła się, zlękniona. Ale to była tylko sowa, która jak cień oderwała się od dachu i poszybowała w ślad za odchodzącym mężczyzną.
Venda odetchnęła z ulgą i zatrzasnęła za sobą drzwi.


Nie widzieli się z ojcem całą noc i cały kolejny dzień. Opiekun nie wrócił do chaty i dziewczyna zaczynała się poważnie martwić.
Kot zamruczał, łaskawie aprobując pieszczoty. Najwyraźniej nie podzielał zdenerwowania swojej pani.
Coś musiało się stać – powiedziała cicho. – To niemożliwe, żeby nie przyszedł. Nawet on aż tak się nie upija…
Przy ostatnich słowach postawiła zwierzę na podłodze.
Mrr?
Ucieszony kot potruchtał do miski z wysoko uniesionym ogonem, w przekonaniu, że pani potrzebowała wolnych rąk, by zrobić mu coś do jedzenia. Zawiódł się jednak okrutnie.
Venda zarzuciła na plecy czerwony płaszcz z grubej wełny i westchnęła głęboko.
Musisz poczekać – mruknęła do patrzącego na nią z wyrzutem kota. – Jak wrócę, dostaniesz kolację. Teraz muszę iść, zanim się zrobi zupełnie ciemno.
Wyszła z chaty i żwawo ruszyła ku wiosce.
Bezszelestny cień oderwał się od linii lasu i podążył za nią, niezauważony.

I jak wam się podoba? Czekacie na premierę? Szczerze przyznam bardzo podoba mi się klimat i fakt, że miejsce akcji to górska wioska. :)

"Szepty dzieci mgły i inne opowiadania" Trudi Canavan - recenzja książki

Autor: Canavan Trudi
Przekład: Fulińska Agnieszka
Tytuł polski: Szepty dzieci mgły i inne opowiadania
Wydawnictwo: Galeria Książki
Wydanie polskie: 2010
Ilość stron: 199
Cena okładkowa: 29,90 zł
Moja ocena: 9/10

Po raz pierwszy na świecie opowiadania Trudi Canavan zebrane jednym tomie. Książka zawiera teksty z różnych okresów twórczości autorki, w tym tytułowe opowiadania od którego rozpoczęła się jej pisarska kariera.


~ lubimy czytać

Sama Trudi Canavan na samym wstępie wspominam o tym, że nie lubi pisać opowiadań, ponieważ jej pomysły najczęściej potrzebują kilku tomów, aby wyczerpująco się przedstawić, tak więc rzadko ma czas na pisanie krótkich form. Jednak nawet pomimo tego jestem całkowicie usatysfakcjonowana zebranymi w tej malutkiej, aczkolwiek bardzo ładnie wydanej książeczce. Połknęłam ją w zaledwie dwie godziny, zaznaczając, że jeszcze tego samego dnia skończyłam inną książkę, która była całkiem sporych rozmiarów. Każda historia pochodzi z innego okresu twórczości autorki, dzięki czemu widać zmiany jakie zachodziły w jej stylu pisania. Może niezbyt wielkie. Rozwinął się jedynie zasób jej słownictwa.

Dokładniej rzecz biorąc zbiór składa się z pięciu całkowicie różniących się od siebie całkowicie opowiadań i każde ma swój specyficzny klimat. Niektóre podobały mi się bardzo, inne podobały, aczkolwiek nie jakoś szczególnie, jak w przypadku tytułowych Szeptów dzieci mgły. Canavan musiała je skracać ponieważ było zbyt długie i zdecydowanie ucierpiała na tym jakość. Pewne wątki nie zostały do końca wyczerpane, a samo zakończenie nie do końca zrozumiałe.

Następny w kolejności Szalony Uczeń w bardzo fajny sposób pokazuje bezsilność rodziny zbrodniarza i szaleńca, które wie, że robi źle, a jednak mimo wszystko pomaga mu umknąć przed wymiarem sprawiedliwości. Podobały mi się również wstawki pisane przez kronikarza Gildii do kronik opowiadające w jasny sposób, do jakich tragedii doprowadzała tytułowa postać. Niestety zawiodłam się na zakończeniu. Było zaskakujące, jednak spodziewałam się czegoś bardziej spektakularnego zważywszy na napięcie budowane przez całość.

Markietanka była fajna, zrozumiała i tak dalej. Nie doszukałam się większych wad, jednak jakoś nie do końca przypadła mi do gustu. Na pewno trzeba chwilę podumać nad sensem postępowania głównej bohaterki, ponieważ nie jest ono podane wprost - dlaczego podróżuje z wojskiem, jako prostytutka?. Tu z kolei zakończenie jest bardzo spektakularne, choć wolałabym coś spokojnego.

No i nareszcie mój ulubieniec, czyli Przestrzeń dla siebie, które pozostawia ideę tworzenia nowych światów i odbywa się na naszej płaszczyźnie, choć nie obchodzi się bez wątku fantastycznego. Spisane jest w formie pamiętnika głównej bohaterki i pomimo, że toczy się spokojnym, wręcz usypiającym tempem niesamowicie przypadło mi do gustu. Przekazuje, jak kończą się zabawy z zaginaniem czasoprzestrzeni.

Ostatnia historia bardziej przywodzi mi na myśl bajkę dla ciebie z morałem nie kradnij bo będziesz tego gorzko żałować. I tak właśnie główna bohaterka Biura Rzeczy Znalezionych z zabiera tejże placówki rzecz nie swoją, co kończy się dla niej niezbyt ciekawym incydentem. Było dobre, aczkolwiek historia dość słaba i dziecinna, jak na potencjał Trudi Canavan.

Może i historie zawarte w Szeptach dzieci mgły i innych opowiadaniach mają swoje to w całokształcie da się je znieść. Czyta się je szybko, prosto i łatwo. Fanom autorki na pewno się spodobają. :)


poniedziałek, 21 marca 2016

"Buszujący w Zbożu" J. D. Sallingera - recenzja książki.

Autor: Sallinger J.D.
Przekład: Słysz Magdalena
Tytuł polski: Buszujący w Zbożu
Tytuł oryginalny: Catcher in the Rye
Wydawnictwo: Albatros
Wydanie polskie: 2014
Wydanie oryginalne: 1951
Ilość stron: 185 (ebook)
Cena okładkowa: 29,90 zł
Moja ocena: 8/10

Bohaterem Buszującego w Zbożu jest szesnastoletni uczeń, Holden Caulfield, który nie mogąc poradzić sobie z otaczającą go głupotą, podłością, a przede wszystkim zakłamaniem, ucieka z college'u i przez kilka dni "buszuje" po Nowym Jorku, nim wreszcie powróci do rodzinnego domu. Historia tych paru dni, którą opowiada swym barwnym językiem, jest na pierwszy rzut oka przede wszystkim zabawna, jednakże rychło spostrzegamy, że pod pozorami komizmu ważą się tutaj sprawy bynajmniej nie błahe.


~ lubimy czytać

Nigdy nie było mi po drodze z klasyką, ponieważ nie podchodził mi styl jakim najczęściej posługują się autorzy, jednak chyba właśnie znalazłam przedstawiciela tego gatunku, który niesamowicie przypadł mi do gustu. W jednym z krajów anglojęzycznych (nie pamiętam już czy Stany Zjednoczone czy Anglia) jest lekturą w szkołach średnich i całkowicie zgadzam się z jej powołaniem na to stanowiska. Niestety w Polsce nie będziemy mieli możliwości omawiania jej na lekcjach języka polskiego, ponieważ wielokrotnie wywoływała skandale, jako wulgarna i nieprzyzwoita.

Poznajemy w tej książce wnętrze inteligentnego, ale nie mogącego znaleźć właściwej życiowej drogi nastolatka, za sprawą czego nie zależy mu na nauce, a właściwie w niej również nie widzie sensu. Wszyscy na około starają się mu pomóc i właściwie ukierunkować, ale dopiero przygoda, która miała miejscu w przeciągu około trzech dni przed Bożym Narodzeniem, a po wyrzuceniu Holdena z kolejnej szkoły mu pomogła.

Chłopak uciekł z internatu i na własny koszt postanowił poudawać dorosłego w wielkim, nowojorskim świecie, jednak wszyscy domyślamy się jakie miało to zakończenie. Holdenem kierował przede wszystkim strach na myśl co zrobią rodzice w momencie, gdy po raz kolejny dowiedzą się o tym, jak bardzo ich zawiódł. Niesamowicie mnie irytował, gdy próbował zgrywać starszego niż jest. Zachowywał się wtedy, jakby pozjadał wszystkie rozumy. Na szczęście znajdowały się również momenty, kiedy było mi go żal i zaczynałam go lubić. Był bardzo przywiązany do swojego rodzeństwa, o którym cały czas opowiada i jednocześnie czuje, że znajduje się w ich cieniu. Trochę zawiódł mnie swoim zachowaniem w końcówce, ale ostatecznie oceniam go na plus.

Na pochwałę zasługuje również styl, jakim został napisany Buszujący w Zbożu. Cała historia opowiedziana jest nam z perspektywy Holdena w narracji pierwszoosobowej, który w bardzo barwny, ironiczny, a jednocześnie tak bardzo w stylu siedemnastolatka, sposób opisuje nam swoją przygodę. Nie boi się ostrych słów krytyki. Dzięki temu książkę czyta się bardzo szybko i przyjemnie.

Uważam, że Buszujący w Zbożu to lektura obowiązkowa dla każdego nastolatka. Prosta i zrozumiała, a jednocześnie pozostaje na długo w głowie i daje myślenia nad sensem życia czy relacjami rodzinnymi. Przekazuje nam, że nie warto uciekać przed problemami, a stawać z nimi twarzą w twarz.


sobota, 19 marca 2016

"Osaczony" Simona Kernicka - recenzja książki.

Autor: Kernick Simon
Przekład: Kozak Agata
Tytuł polski: Osaczony
Tytuł oryginalny: Severed
Wydawnictwo: Albatros
Wydanie polskie: 2010
Wydanie oryginalne: 2007
Ilość stron: 359
Cena okładkowa: -
Moja ocena: 8/10

Dan Tyler, londyński sprzedawca samochodów, niegdyś żołnierz w jednostkach specjalnych, budzi się rano w obcym łóżku z trupem bezgłowej dziewczyny u swojego boku. Dziewczyny, w której był zakochany. Poprzedniej nocy nie pamięta, pewien jest natomiast swojej niewinności. Ktoś zastawił na niego pułapkę. W odtwarzaczu DVD pozostawiono nagranie sceny zabójstwa - z nim w roli głównej. Głos w telefonie każde mu odegrać rolę kuriera - ma odebrać i przekazać dalej neseser o nieznanej zawartości. Zgadza się wiedząc, że tylko tak może odkryć, kto wrobił go w morderstwo. Zaczyna się dramatyczny wyścig z czasem, a trup ściele się gęsto...


~ okładka


Tym co najbardziej zainteresowało mnie w tej książce to rekomendacja Harlana Cobena umieszczona  na okładce zaraz pod tytułem - no, bo w końcu, jak mistrz kryminału poleca to trzeba przeczytać. I tak Osaczony trafił razem ze mną do kasy. Spodziewałam się, że  nie za szybko wezmę się za czytanie tej książki, ale jednak nie mogłam jej wyrzucić z myśli.

Zaczyna się mocnym wejściem i nie zwalnia do samego końca do takiego stopnia, że nie miałam nawet chwili na poskładanie wszystkiego w logiczną całość i stwierdzenie kto tak naprawdę jest w to wszystko zamieszany i kogo oskarżać w pierwszej kolejności. Właściwie do dzisiaj nie jestem w stanie powiedzieć, co tak naprawdę się tam wydarzyło, jakby dla mnie to wszystko działo się w przyspieszonym tempie i niezbyt docierało do świadomości.

Książka zawiera w sobie dwanaście godzin z życia Dana Tylera - byłego żołnierza, który niespodziewanie zostaje wciągnięty w mafijne porachunki i zdany jedynie na siebie i swoich przyjaciół musi odnaleźć zabójcę, ponieważ... zabójca Leah ma na twarde dowody na potwierdzenie jego winy, choć Tyler nie jest tak naprawdę niczemu winny. Niesamowicie to pokręcone, ale uwierzcie, że kiedy już wsiąknięcie w ten świat nie będziecie umieli z niego wyjść, bo każda strona tej książki przepełniona jest niesamowitymi zwrotami akcji, strzelaninami, ucieczkami i kolejnymi morderstwami w odpowiednio dobranych proporcjach.

Postać Dana Tylera jest niesamowicie interesująca. Czuje się załamany śmiercią ukochanej, ale ani na chwili nie zastanawia się nad tym, co musi zrobić - oczyścić swoje imię, rozwiązać te cholerną sprawę, aby móc w spokoju przeżywać żałobę. Kernick opisuje nam psychikę bohatera, który w trakcie pobytu w wojsku, na misjach nauczył się trzymać emocje na wodzy, zabijać bez zastanowienia. Przekazuje nam bohatera, który rzeczywiście był w tym wojsku. Jednak w ostatecznym rozrachunku sama nie wiem, czy powinnam współczuć Danowi, ponieważ poza tym co opisałam ma on jedną dominującą cechę charakteru, niezbyt dobrą cechę charakteru, która miała dość znaczącą rolę w tej sprawie.

Styl pisania Seana jest może trochę podobny do stylu pisania Harlana, ale na pewno dużo bogatszy w opisy otoczenia i przeżyć wewnętrznych głównego bohatera. W jego przypadku nie musimy się zastanawiać nad tym, co czuje w danej chwili, bo mówi nam o tym wprost, ale nie robi się tkliwy, jak styl pisania kobiety. W dalszym ciągu pozostaje męski i powściągliwy w emocjach, do bólu bezpośredni.

Nie oczekiwałam zbyt wiele po tej książce, ale otrzymałam niesamowity kryminał zahaczający wręcz o powieść akcji z nietuzinkowym głównym bohaterem i niesamowicie zawiła zagadką, która wciąż siedzi mi w głowie.

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...