Powyżej widzicie jej piękną okładkę, a poniżej możecie przeczytać fragment historii. :)
Rozdział
1
Prawo
mężów i ojców
Córka
zielarza biegła przez las, lawirując między sosnami. Miała
zacięty wyraz twarzy i rozwiane w pędzie ciemne
włosy. Uwagę skupiała na omijaniu korzeni i ukrytych pod
liśćmi dziur w poszyciu. Do przodu, sądząc po wyrazie
oczu, pchała ją wściekłość.
Jak
strzała wypadła na polanę, rozgarniając w biegu gałęzie
krzaków, porastających skraj lasu. Wybiła się mocno, przesadzając
wielkim susem wygrzewające się w słonku ostrężyny.
Zahaczyła stopą o jedną z tegorocznych witek,
straciła równowagę i z krótkim piskiem runęła w trawę.
– Na
demony Welesa! – krzyknęła, wstając energicznie.
– Muuu-uu!!
– odpowiedziała jej krowa, zdziwiona niespodziewanym pojawieniem
się właścicielki.
Zaaferowana
otrzepywaniem sukienki panna zatrzymała się w pół
ruchu, wyprostowała nagle i sprężystym krokiem
pomaszerowała w stronę zwierzęcia, które wciąż gapiło
się na nią bez śladu zrozumienia.
– Ty
zarazo! – wrzasnęła dziewczyna, a zdziwiona krowa
zamarła w bezruchu. – Własnymi rękami urwę ci ten
rogaty łeb… – Wyhamowała nagle, ponieważ zauważyła
kobietę i dziewczynkę, siedzące w trawie
nieopodal – …krowo jedna – dokończyła niemrawo. – Witajcie,
pani Wiljo.
Kobieta
skinęła nieznacznie głową, najwyraźniej starając się nie
parsknąć śmiechem.
– Witaj,
Vendo – przywitała się.
Odznaczała
się tym typem urody, który sprawiał, że właściwie nie znać
było po niej upływu czasu. Odkąd Venda pamiętała, Wiljo zawsze
wyglądała tak samo ślicznie, a ciąża, poród i trudne
życie w górach nie zniszczyły jej figury. Długie do
pasa, kruczoczarne włosy opadały na ramiona prostymi, ciężkimi
pasmami i atramentowo lśniły w słońcu. W czarnych
oczach migały wesołe iskierki.
Venda
poczuła się jak ogromny, niezgrabny klocek z potarganymi
włosami i twarzą zaczerwienioną z wysiłku.
Była też absolutnie pewna, że Wiljo nigdy, ale to przenigdy nie
ganiała krowy po lesie i nie
wylądowała w ostrężynach. A już na pewno nie
przy świadkach.
– Tak
myślałam, że w końcu przyjdziesz. – Kobieta
uśmiechnęła się, ruchem głowy wskazując krowę. – Znowu
uciekła?
Dziewczyna
skinęła głową, przysiadła na trawie.
– Wypadałoby
ciągle jej pilnować – burknęła marudnie. – No ale jak? Ja mam
tyle do zrobienia, a opiekun ciągle albo załatwia jakieś
straszliwie ważne sprawy, albo ludzi leczy. Łatwiej by ją było
dzieciakom oddać do pasienia, ale opiekun się uparł, że
nie, i choćbym nie wiem co do niego gadała, to zdania nie
zmieni. Tylko ciągle słyszę, że za górami wszystkie krowy się
na postronkach pasą i jakoś nie uciekają. Zresztą,
opiekun wie lepiej, szkoda strzępić języka!
Wiljo
uśmiechnęła się czule do córeczki. Płomyk miała niecałe pięć
lat i w porównaniu z matką wyglądała jak
nieporozumienie. Ruda, piegowata, niezdarna, kropka w kropkę
podobna do mało urodziwego ojca. Wiljo kochała dziecko ponad
wszystko na świecie, lecz ostatnio głównie się o nie
bała. Nawet teraz przez jej głowę przemykały miliony
myśli i obaw. Postanowiła zwrócić uwagę w inną
stronę.
– Dopiekł
ci opiekun, co?
Venda
zawsze robiła się gadatliwa, gdy coś ją bardzo wzburzyło. Tym
razem jednak uśmiechnęła się tylko krzywo pod nosem.
– Oj
tak – mruknęła. – Dopiekł mi. Bardzo mi dopiekł… Ale
wiecie, nie pierwszy i pewnie nie ostatni to raz. –
Uśmiechnęła się niemrawo.
– Prawo
mężów i ojców.
Venda
burknęła coś niewyraźnie, nie chcąc dalej narzekać na ojca.
Nosiło ją z nerwów. Podparła się na
łokciach i zapatrzyła przed siebie.
Łąka
tonęła w promieniach wiosennego słońca. Z trzech
stron otaczał ją las, tworząc zacisze wypełnione świergotem
ptaków. Najpiękniejszym elementem krajobrazu było jezioro,
odgrodzone od łąki jedynie poszarpaną wstążką trzcin. Migotało
zachęcająco słonecznymi iskierkami, ale tam, dokąd zapraszało,
kryły się wiry i zdradzieckie głębiny, gotowe zamienić
niewinną zabawę w walkę o życie. Ludzie
mawiali, że w noce przesilenia tu właśnie wychodzą na
brzeg rusałki, wodniki, utopce i inne magiczne stworzenia,
by tańczyć przy świetle księżyca. I biada temu, kto
im w takiej zabawie przeszkodzi.
Przez
chwilę słychać było tylko ptasie popisy.
– No
cóż. Szkoda gadać – stwierdziła w końcu młoda
zielarka. – Zabieram to skaranie – wskazała krowę ruchem głowy
– i wracam do siebie, zanim powyżera wam najpiękniejszą
trawę. Chodź, ty… krowo – burknęła, szarpiąc sznur nieco
mocniej, niż było to konieczne.
Płomyk
zrobiła grzecznie kroczek do tyłu, kiedy zwierzę ruszyło
powoli z miejsca. Venda uśmiechnęła się do dziewczynki
przyjaźnie i puściła do niej oko.
I nagle
poczuła dokuczliwe pulsowanie w skroni. Zaszumiało
jej w uszach, zmrużyła oczy i skrzywiła
się z bólu.
Czas
zwolnił, jakby kamień utknął w trybach maszyny świata.
Wiatr przestał szumieć w koronach drzew. Ptaki
umilkły w połowie trelu. Rozgrzane powietrze przestało
drgać. Zapanowała nie tyle cisza, co kompletny brak jakiegokolwiek
dźwięku.
I
w tej jednej dziwnej chwili zielarka widziała tylko twarz małej
dziewczynki, która stała po kolana w trawie, z burzą
rudych loków wokół twarzy, i nienaturalnie czarnymi
oczyma wpatrywała się w Vendę.
– To
sowa ją przestraszyła – powiedziała dziewczynka nieswoim,
dorosłym głosem. – Jeśli wejdziesz, wilk nie będzie mógł cię
uratować.
Vendzie
piszczało w uszach, skroń pulsowała boleśnie.
– C...co?
– zająknęła się.
Wszystko
znów ruszyło z miejsca.
Zaszumiały
drzewa, zaśpiewały ptaki, krowa postąpiła kolejny krok naprzód,
pasikoniki zagrały w trawie.
Dziewczyna
zamrugała, zdziwiona. Przywidzenie? Wtedy spostrzegła, że oczy
Płomyk, stojącej po kolana w trawie, z burzą
rudych loków wokół twarzy, są na powrót błękitne jak letnie
niebo.
– Och,
ojej… mamusiu?! – Dziecko zachwiało się, przysiadło
przestraszone.
Z nosa
małej pociekła cieniutką strużką krew. Wiljo natychmiast
przypadła do córeczki i zaczęła wycierać ją
chusteczką, próbując ukryć zdenerwowanie i strach pod
uspokajającymi słowami. Venda patrzyła na to
zdezorientowana. I przerażona.
Przełknęła
głośno ślinę i w końcu zadała typowe, tępe pytanie:
– Co…?
– Och,
to nic takiego! – Kobieta machnęła beztrosko ręką. – Ostatnio
jej się to zdarza. Ot, troszkę krwi. Widocznie Płomyczek ma jej za
dużo jak na taką małą dziewczynkę. – Uśmiechnęła się
czule, objęła pulchne ramionka dziecka. – Już lepiej, maleństwo?
Oj, nie kręć głową, bo… no widzisz, leci.
Dziewczynka
posłusznie odchyliła się do tyłu, nie odrywając oczu od twarzy
matki.
Venda
patrzyła na nie, ale ciągle nie mogła sobie poukładać w głowie
tego, co właśnie się stało.
– Już
wcześniej tak mówiła? – upewniła się. Korzystając z okazji,
krowa delikatnie wyszarpnęła powróz z jej
dłoni i oddaliła się dystyngowanym krokiem.
Wiljo
podniosła na zielarkę rozkojarzony wzrok.
– Co
mówiła? „Mamusiu”? Oczywiście, ciągle tak mówi. A czemu…?
– Nie,
nie to! – przerwała jej Venda niecierpliwie. – O wilku i sowie,
i… – urwała, bo napotkała mur niezrozumienia. – No… takie
dziwne rzeczy…
Zamilkła.
Nagle poczuła się jak wariatka. A przynajmniej popatrzyła
na siebie oczami Wiljo i zobaczyła wariatkę. Zresztą
sama już nie była pewna, czy przed chwilą cokolwiek się stało,
czy tylko małej pociekła z nosa krew, a jej
samej coś się przywidziało.
– No
to… ja już pójdę wreszcie – stwierdziła słabo, wpatrując
się w Płomyk. Mała przyciskała chusteczkę matki do
nosa i oddychała otwartymi ustami. Poza tym nie wyglądała
dziwniej niż zwykle.
Zielarka
odwróciła się powoli i poszła po krowę. Kiedy
podnosiła powróz z ziemi, uderzył ją w czoło
ból, od którego czerwone plamki zawirowały jej przed oczami, a
w uszach zaszumiało.
– >Głowa
mnie boli, mamo – usłyszała za plecami dziecięcy głos i znów
na chwilę poczuła, że coś jest nie tak, jak powinno. Obejrzała
się na dwie postacie siedzące w trawie i z dziwnym
lękiem w sercu ruszyła do domu.
Obserwowali
je zza drzew. Widzieli, jak zadumana dziewczyna odchodzi, ciągnąc
za sobą krowę. Patrzyli, jak młoda matka ściera ostatnie ślady
krwi z buzi małej. Jak dziewczynka odsuwa rękę kobiety,
chce wstać, ale znów opada na trawę. Jak matka strofuje ją,
próbując nadać głosowi odrobinę stanowczości.
Starucha
uśmiechnęła się do siebie pod zakrzywionym nosem, a jej
twarz pokryła się siecią drobnych zmarszczek. Przeżuła do końca
to, co miała w bezzębnych ustach, po czym z wprawą
splunęła w bok. Postawny mężczyzna, górujący nad
starą niczym olbrzym, nawet nie zwrócił uwagi na brunatną kulkę,
która prawie trafiła go w stopę.
Oboje
stali skupieni, wpatrzeni w scenę na polance.
Zastygli w oczekiwaniu. Mężczyzna o wilczych
oczach, zrośniętych brwiach i zaciętej twarzy osmaganej
wiatrem, podobny bardziej do leśnej bestii niż do
człowieka. I przygarbiona starucha, sięgająca mu ledwie
do pasa, otoczona zapachem ziół i aurą bezgranicznej,
niewyczerpanej złośliwości.
Stali i patrzyli.
Patrzyli i czekali.
Ścieżka
wiła się między drzewami w głąb wiosennego lasu,
między sosny i świerki o świeżych, zielonych
pędach, między paprocie i jagodowe krzewy, aż do starej
kapliczki, stojącej pod jeszcze starszym, wybujałym
dębem o konarach skręconych czasem.
Ptaki
ćwierkały wesoło, dąb szumiał cicho.
Atra
chłonęła ten piękny dzień, tę cudowną chwilę, całą sobą.
Całym swoim siedemnastoletnim, kształtnym i gibkim
ciałem. Kocie spojrzenie prześlizgiwało się po okolicy, nie
zatrzymując się na żadnym detalu. Złote loki błyszczały
rozrzucone na trawie, łapiąc promienie słońca w miedziane
refleksy. Krągłe, młode piersi wznosiły się i
opadały w rytm podnieconego oddechu. Smukłe uda,
wyzwolone z niewoli ciężkich spódnic, oplatały chciwie
wąskie, na wpół realne biodra kochanka. Dłonie błądziły
niecierpliwie po jego plecach, drapały delikatnie chłodną, spoconą
skórę.
Gdy
mocno, wręcz brutalnie zassał różowy sutek, jęknęła,
zachłysnęła się leśnym powietrzem. Ściskając mocniej udami
zimne biodra, wyprężyła się, kiedy nagle nadeszła spodziewana od
dawna fala rozkoszy. Z wilgotnych, półotwartych ust
wydobył się jęk, Atra przymknęła oczy i dała się
ponieść. Przez feerię złota pod powiekami czuła, jak on ją
dogania, jak wpija się boleśnie i rozkosznie w jej
pierś. Zatopiła palce w kruczej czuprynie i przycisnęła
go do siebie jeszcze mocniej. Całą sobą.
Mocniej.
Chciwiej.
Złote
błyski mijały powoli, przyspieszone oddechy uspokajały się,
dzikość zmieniała się w spokojne kołysanie.
Atra
uśmiechnęła się, na powrót słysząc, jak ćwierkają
ptaki, a stary dąb szumi kojąco.
Poczuła,
że znów jest sama. Jak zwykle, bez zbędnych czułości, jej
towarzysz odszedł bez pożegnania. Jak przez mgłę usłyszała
kroki. Nie oddalały się, lecz zbliżały szybko, zdecydowanie.
Poprawiła na sobie ubranie.
– Atra,
jak zwykle! – cierpki głos wytrącił ją z błogostanu.
– No, wiedziałem, że tu będziesz. Chodź, twój ojciec
chce z tobą porozmawiać. Zdaje się, że to coś
poważnego.
Otworzyła
oczy i przeciągnęła się niespiesznie. Wyciągnęła
kilka szpilek z bujnej czupryny, ziewnęła słodko.
Jej
sąsiad, młody Irke, syn bartnika, podparł się pod boki, mierząc
ją z góry krytycznym spojrzeniem. W końcu
westchnął, pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Ja
nie wiem, co cię tu tak zawsze ciągnie.
Wzruszyła
ramionami z niewinnym uśmiechem.
– Lubię
się tu zdrzemnąć, tak jakoś… – odparła.
Nikt
nie wiedział, że spętani okowami grobowców wyklęci odwiedzali
ją w snach.
Chłopak
prychnął w odpowiedzi, rozejrzał się niepewnie.
– Zdrzemnąć,
jasne. Pełen spokój...
Uraczyła
go słodkim uśmiechem i łaskawie wstała, a od
niedawnej zabawy zakręciło się jej w głowie. Irke
zmierzył ją pełnym niedowierzania wzrokiem.
– Nie
ma to jak drzemka u bram Cmentarza Wyklętych –
powtórzył. – Świetne miejsce, Atra.
Dziewczyna
posłała powłóczyste spojrzenie krzywemu, zapadniętemu
nagrobkowi, który stał nieopodal w trawie. Poprawiła
sukienkę, opadającą z ramienia.
– Najlepsze…
– mruknęła tajemniczo i przeciągnęła się niczym
kotka.
Sercem
doliny było jezioro, które tworzyły dwa spotykające się tu
strumienie. W lustrzanej tafli przeglądały się drewniane
chatki o krytych strzechą dachach. Przycupnęły na
brzegu, niskie, w większości pozbawione okien. Zdobiły
je jedynie ziołowe ogródki, z wolna zieleniejące po
zimie. Biały dym unosił się z otworów w
dachach. W małych gospodarstwach gdakały kury, muczały
cenne jak złoto krowy i woły. Kilka świń szukało
odpadków pomiędzy zabudowaniami, otoczonymi plecionymi płotkami.
Wioska trwała tak od setek lat, wtulona w górską dolinę,
zapomniana przez świat.
Choć
nie zawsze było tu tak spokojnie.
Na
wzniesieniu rysowały się ruiny starego zamczyska. Ich ciemne,
milczące kontury odcinały się na tle nieba. I jeśli
ktoś spoglądał na nie wracając z pola czy też spiesząc
do gospody na kufelek czegoś krzepiącego, nie mógł oprzeć się
wrażeniu, że zamczysko śledzi każdy jego ruch.
I,
jak za dawnych czasów, czyha na ofiarę.
Dni
mijały leniwie, a życie górali toczyło się powolnym,
ustalonym od lat rytmem. Ale w nocy... w nocy
sytuacja się zmieniała. To, co w świetle dnia umykało
przed ludźmi, nie pozwalając nawet się dostrzec, po zachodzie
słońca nabierało siły i ruszało na polowanie. Noc nie
należała do ludzi i mieszkańcy Wilczej Doliny
wiedzieli o tym lepiej niż ktokolwiek inny. Ruiny zamku na
skalnej półce budziły wspomnienia niedawnych jeszcze
czasów. A jeśli jakiś młodzik ich nie pamiętał, jeśli
nie wierzył w opowieści… Cóż, szukano go potem
długo i wytrwale. Za dnia. I czasem, co gorsza,
znajdowano. A wtedy znów nocami zamykano szczelniej drzwi.
W Wilczej
Dolinie, u stóp starego zamczyska, wspominano wtedy
niedawnych panów i wzdychano z ulgą, że to już
przeszłość.
Kiedy
słońce mocno pochyliło się ku zachodowi, a większość
prac polowych przełożono na kolejny dzień, w gospodzie
zebrało się kilkunastu mężczyzn. Gdy wychodzili z chat,
ich kobiety krzątały się w obejściach, usypiały
dzieciaki lub łatały portki – i odprowadzały ich
spojrzeniami pełnymi napięcia i oczekiwania. Gdyby
chciały, też mogłyby pójść do karczmy, decydować o losie
osady i przekrzykiwać się w dyskusjach.
Zazwyczaj zresztą tak robiły i często to one krzyczały
najgłośniej. Ale dziś mało która chciała się wybrać z mężem.
Nie tego wieczora.
Zebrali
się przy długiej ławie w rogu, na niewielkim
podwyższeniu dla grajków, które już od dawna nie słyszało
dobrej muzyki. Gospodarz Jart polał przybyłym piwa i miodu.
Potem stanął obok, oparł się ramieniem o słup i założył
ręce na piersi. Jego syn Imir wycierał kufle, starając się łowić
każde słowo dyskusji. Nie był żonaty, więc nie wolno mu było
brać w niej udziału, ale jako że pracował w karczmie,
nie mogli go też ot tak odpędzić, jak innych młodzików.
– Minęły
trzy dni i nic, żadnych zmian – oznajmił grobowym
głosem wąsaty mężczyzna o ziemistej twarzy,
smutnej i porytej głębokimi bruzdami.
Pozostali
odetchnęli z ulgą, aż delikatny szum dotarł do uszu
Imira, stojącego przy kontuarze.
– Więc
może to jednak niedźwiedź? – rzucił ktoś niepewnie.
Zignorowano go.
– Odstąpcie
już od mojego syna. – Smutny chłop przesunął wzrokiem po
zebranych, między którymi siedział. – Nie był to może mądry
chłopak, ale nic złego nam nie zrobi. Jemu już teraz do ziemi
trzeba.
Kilka
osób smętnie pokiwało głowami. Część przyznała strapionemu
ojcu rację, ale kilku wciąż nie pozbyło się obaw. Ci albo
patrzyli w stół, albo wiercili się na krzesłach.
– Myślę,
że możemy przestać pilnować zwłok – rzekł w końcu
Kostjan, rudy mąż Wiljo, właściciel najlepiej utrzymanego
gospodarstwa w wiosce. – Trzy dni chyba wystarczą.
Niedługo zacznie... – chciał dodać „śmierdzieć”, ale urwał
pod dumnym i pełnym boleści spojrzeniem ojca zabitego
chłopaka. – Niedługo rusalia – rzekł zamiast tego. – Trzeba
tę sprawę zakończyć przed zabawą.
Znów
poczuł, że nie zabrzmiało to zbyt taktownie.
– W porządku,
trzy dni! – zakrzyknął naraz kowal, wielki, brodaty chłop,
siedzący w końcu stołu. – Ale pełnia dopiero dzisiaj
będzie!
– Najlepiej
od razu osikowym kołkiem serce przebić, a nie czekać! –
zapalił się chudy jegomość, po czym zakasłał w chustkę,
omal nie wypluwając płuc.
Ojciec
martwego zmrużył oczy, poczerwieniał na twarzy.
– Żadnych
kołków, Stojan! – Rąbnął pięścią w ławę. –
Dopóki nie będzie pewne, że Winne z martwych wstaje,
nikt mi chłopaka nie będzie dźgał, jak potwora jakiegoś z
Cmentarza Wyklętych! – wspomniawszy tę nazwę, splunął na
podłogę ze wstrętem.
– To
lepiej czekać, aż w jakiego wąpierza nam się
zamieni i pana ojczulka jako pierwszego rozszarpie, tak?! –
wrzasnął Stojan. Z nerwów znów zakaszlał w chusteczkę.
– Ciebie
mu podeślemy, ty trupie chodzący! Tobie już i tak wiele
życia nie zostało, ale najpierwszy jesteś do
osinowania i ćwiartowania innych, ty... – Wąsacz
poderwał się z ławy, ale siedzący obok Kostjan chwycił
go za ramię żelaznym uściskiem.
– Siadaj,
Tinne. Nie będzie żadnego dźgania kołkami. Ale kowal ma rację,
jeszcze tę pełnię powinniśmy przeczekać.
Bykowaty
chłop, siedzący na końcu stołu, skinął nieznacznie głową.
– Na
co tu czekać? – obruszył się żałobnik, wyrywając
ramię i siadając na powrót. – Trzy dni i trzy
noce chłopaka w izbie trzymamy, straż przy nim pełnimy,
ziołami okadzamy. Nie wstaje. Koniec. Martwy jest jak ta kłoda –
próbował złością pokryć rozpacz.
– Tinne,
zrozumże nas – do rozmowy włączył się młody chłopak, ledwie
po ożenku. Usilnie starał się zapuścić wąs, ale póki co
wyglądało to raczej komicznie. I tylko głos miał
ciepły, kojący. – Mała z nas wioska, na siebie tylko
liczyć możemy. Rozumiem twój żal po jedynym synu, ale sam wiesz,
że to, co musimy czynić teraz, zawsze robimy. Nie wiemy, co go
zabiło, ale zabiło go strasznie. A my mamy rodziny, moja
Larsa ma dopiero pół roku, o niej myśleć muszę. Jedna
noc jeszcze i pochowamy go, spokojni, że wszyscy jesteśmy
bezpieczni. Zrozum.
Łagodna
mowa uspokoiła nieco rozżalonego ojca.
Na
chwilę zapadło milczenie. Czekali na zgodę Tinnego.
Mężczyzna z nieodgadnionym wyrazem twarzy wpatrywał
się w swój nieruszony kufel z miodem. Nawet
Stojan próbował powstrzymać uporczywy, krwawy kaszel.
– Trzymamy
Winnego ni to w świecie żywych, ni to umarłych trzeci
dzień, trzecią noc – mruknął w końcu ojciec zabitego
chłopaka. Podniósł wzrok, popatrzył w czekoladowe oczy po
przeciwnej stronie stołu. – A to mógł być zwykły
niedźwiedź. Spróbuj zrozumieć, Larse. Ja chcę pochować syna.
Zgromadzeni
wypuścili powietrze z płuc. Imir, stojąc za barem, zdał
sobie sprawę, że też wstrzymywał oddech, pewien rychłej zgody
ojca Winnego.
– Tinne,
gniewasz się na nas bez powodu. – Młody Larse pochylił się do
przodu, splótł palce, opierając całe przedramiona na stole, jakby
chciał znaleźć się bliżej rozmówcy. – Też wolelibyśmy
pochować chłopaka jak trzeba, nie robimy ci przecież na złość,
boś dobry sąsiad i szanowany gospodarz. Ale niedźwiedzia
można rozpoznać po kłach, po pazurach, po zostawionej sierści.
Opiekun zna się na takich sprawach. A nie był pewien.
Wiesz dobrze, że sam kazał chłopaka pilnować. Jeśli zaś już
opiekun nie wie, co to za zwierzę...
– No
właśnie, a gdzie opiekun? – mruknął głębokim basem
kowal, wpadając młodemu w zdanie. Wszyscy strapili się
nagle, odruchowo oglądając po sąsiadach.
– Nie
było go dzisiaj – ze swego miejsca przy słupie po raz pierwszy
wtrącił się Jart. – Od wczoraj go nie było.
– Musimy
poczekać, co powie. – Stojan z przejęcia wybałuszył
swoje wodniste oczy. – Nie możemy tak przecież bez niego…!
– To
dziwne, że nie przyszedł. – Kostjan zmarszczył rude brwi.
– Nie
przyszedł, to już nie przyjdzie – zawyrokował kowal. Powszechnie
było wiadomo, że jako jeden z nielicznych nie uznawał
nieomylności opiekuna we wszelkich sprawach. – Musimy sami
zdecydować.
I wszyscy
znów spojrzeli na Tinnego.
A Tinne
wpatrywał się w kufel pełen miodu, bawił się nim,
kręcił po dębowym blacie.
– Tinne?
– łagodnie ponaglił go Larse.
Ojciec
martwego chłopaka westchnął w końcu, a szeroka
klatka piersiowa i zaczątek piwnego brzuszka podniosły
się i opadły ciężko.
– Jedna
noc – wyartykułował dobitnie, podnosząc oczy na Larsego, choć
nie był on przywódcą grupy bardziej niż ktokolwiek inny. –
Jedna noc. Dzisiejsza pełnia i koniec. A potem, klnę
się na Welesa, że ten, kto mi stanie na drodze do cmentarza, wróci
do baby bez zębów.
Venda
stała przy oknie od dłuższej chwili, nie mogąc się zdecydować
na zamknięcie okiennic. Wciąż wypatrywała opiekuna.
Zamyśliła
się i zaczęła nerwowo kręcić w palcach
kosmyk włosów. Im później się robiło, tym bardziej
niewiarygodne historie przychodziły jej do głowy, a strach
zaczynał chwytać za serce. Znów wspomniała widzianą wczoraj
spadającą gwiazdę, znak, że czyjeś życie dobiega końca.
– Miau…?
– swoje nadejście zasygnalizował oburzony kot, który przespał
pół dnia, a po przebudzeniu, niezadowolony, zastał
miseczkę pustą.
Dziewczyna
wzięła zwierzaka na ręce. Nie zdążył jeszcze schudnąć po
zimie, był miękki i cieplutki.
– No i co?
– westchnęła, drapiąc go za poszarpanym w bojach
uchem. – Nie wraca ten nasz opiekun i nie wraca…
Żałowała,
że wczoraj pokłócili się o błahostkę.
Kiedy
poprzedniego popołudnia weszła do chaty, siedział jak zawsze przy
stoliku pod oknem, pochylając się nad grubą księgą i pisząc
coś powoli i starannie.
Wiele
różniło chatę zielarza od tych w dolinie. Przede
wszystkim nie było w niej miejsca na krowę, za to miała
niewielką sień, a jedyne okno wydawało się ogromne jak
na warunki panujące w wiosce. I choć na noc
zamykano je drewnianymi okiennicami, a na zimę wtykano
ramę z wolim pęcherzem, chłopi pukali się w czoło
nad takim marnotrawieniem ciepła. Jeszcze bardziej dziwili się, gdy
pod okienkiem stanął stolik. Opiekun ustawił go, by mieć więcej
światła i nie wytężać wzroku przy księgach, nad
którymi spędzał czasem kilka godzin dziennie.
Teraz
również tu siedział, a słysząc odgłos otwieranych
drzwi, nie odwrócił się, nie przerwał pisania i nie
uśmiechnął do przybranej córki.
Venda
bezbłędnie rozpoznała jego nastrój. Ostatnio często taki właśnie
bywał. Zasępiał się, mruczał coś pod nosem do siebie, warczał
na nią, ponury i nieprzyjemny. Dolegało mu coraz więcej
drobnych chorób, coraz częściej smarował się dziwacznymi
maściami, których nawet ona nie rozpoznawała, przyrządzał i pił
mętne dekokty o odurzającym zapachu. Starzeje się, myślała
dziewczyna i starała się nie zwracać uwagi na docinki,
zmienne nastroje i nerwowość opiekuna. Nie odzywaj się –
powtarzała sobie raz po raz – dla świętego spokoju.
Ze
stukiem postawiła na podłodze wiadro z wieczornym udojem.
Nie było tego może specjalnie dużo, ale dla dwóch osób i kota
wystarczało z okładem.
Opiekun
podniósł głowę i wpatrzył się w widok za
oknem, zatopiony w rozmyślaniach. Dziewczyna przecedziła
mleko, a on wciąż tkwił w tej
pozycji, z piórem uniesionym nad papierem i lekko
zmrużonymi oczyma. Zerknęła nań z ukosa, potem rzuciła
okiem na grubą księgę, oprawioną w czerwono farbowaną
skórę. Każdą stronę zapełniało pismo opiekuna. Znała ją –
to była właśnie ta, której nigdy nie wolno jej było czytać.
Zapisana w całości przez wychowawcę notatkami
zawierającymi jakieś tajemne informacje i pod nieobecność
dziewczyny chowana w skrytce w obejściu. Jedyna,
która wzbudzała w niej tyle ciekawości i jedyna,
której opiekun nigdy nie pozwolił jej obejrzeć.
W chwili,
gdy chciała właśnie zerknąć na zapisywaną stronę, mężczyzna
ocknął się z zamyślenia, drgnął, z głuchym
trzaskiem zamknął tomiszcze, po czym zerwał się ze stołka. Nagle
syknął, skulił się i usiadł z powrotem, a na
jego twarzy pojawił się skurcz bólu.
Venda
spokojnie nalała sobie kubek mleka i usiadła przy stole
na środku izby.
– Może
by z tym trzeba iść do kogoś – mruknęła.
– Do
kogo niby? – Mężczyzna obdarzył ją złym spojrzeniem.
Upiła
spory łyk, nim odpowiedziała:
– Do
wiedźmy spod skały, bo do kogóż by?
Opiekun w odpowiedzi
prychnął jak żbik.
– No,
pewnie, jeszcze czego…
Dokładnie
takiej reakcji oczekiwała, więc nie wzburzyła się zbytnio.
– Przecież
widzę, że twoje maści i eliksiry nic nie pomagają –
ciągnęła spokojnie. – To już za długo trwa, ciągle boli cię
coś innego. A to brzuch, a to głowa, a to
ramię. Że też ci się chce to znosić. Po co się tak męczysz?
Tymczasem
mężczyzna wstał ze stołka, przesiadł się do stołu, również
nalał sobie mleka i sięgnął po przykryty ściereczką
chleb, stojący na środku blatu.
– Nie
boli bardzo – mruknął, najwyraźniej nie chcąc drążyć tematu.
Ale
Venda chciała. Tym razem już chciała i nie pozwoliła
się zbyć.
– Jasne,
nie boli. Chyba nie widziałeś, jak wyglądasz? Oczy zapadnięte,
szary na twarzy jak wysuszona ziemia, nawet garbić się zacząłeś.
– Pokręciła głową wzorem każdej marudnej baby, rugającej
upartego chłopa. – Słuchaj, nie możesz pić tyle przeciwbólowych
wywarów, bo to nie leczy przyczyn, tylko uśmierza objawy. Wiesz
przecież, że…
– Wiem
– warknął nagle, przerywając smarowanie pajdy chleba miodem. –
Wiem lepiej niż ty, smarkulo. Sam cię tego nauczyłem. Nie pyskuj.
– A ty
posłuchaj, jak ci ktoś chce dla twojego dobra doradzić.
– Uważaj
na słowa, dziewko! – Zmroził ją spojrzeniem, które u większości
ludzi powodowało paraliż umysłowy, a u zbytnio
gadatliwych natychmiastowy szczękościsk. W połączeniu z tym
spojrzeniem najzwyklejsze nawet słowo, takie jak „dziewka”,
mogło zabrzmieć jak najgorsza obelga.
Venda
zamilkła posłusznie, naburmuszona i zła na siebie, że
go posłuchała.
– A teraz
idź – zarządził zimno mężczyzna. – Muszę schować księgę.
Wstał,
wyraźnie dając znak, że dla niego rozmowa jest skończona.
Venda w jednej
chwili poczuła się zmęczona i zupełnie zrezygnowana.
Ruszyła do drzwi.
– Traktujesz
mnie jak smarkulę, a nie zielarkę – bąknęła jeszcze
pod nosem. – Przecież jestem dorosła, tak dużo już potrafię…
– Naprawdę?
– przerwał jej. – A ciekawe, cóż takiego potrafisz?
Zresztą – mruknął – i tak chowam cię do innych
celów.
– Chowasz?
– Krew znów uderzyła jej do głowy. – Do czego?
– Dowiesz
się w swoim czasie.
Dziewczyna
przewróciła oczyma.
– Dosyć
mam tych twoich tajemnic i niedopowiedzeń!
– Venda,
wyjdź! – ryknął nagle opiekun, odwracając się do
niej z wściekłością, upodabniającą jego twarz do
potwornej maski.
Dziewczyna
skuliła się w sobie, choć na zewnątrz sprawiała
wrażenie równie twardej jak ojciec. Wiedziała już, że przegrała.
Znowu.
Obróciła
się na pięcie i wymaszerowała z chaty,
trzaskając drzwiami z całej siły.
Słońce
zachodziło właśnie, zalewając podwórze pomarańczowym blaskiem.
Dziewczyna opuściła obejście i zatrzymała się trochę
dalej, na ścieżce prowadzącej w stronę wsi. Nie wolno
jej było się odwrócić, dopóki przybrany ojciec nie zezwoli na
to. Wpatrywała się więc w horyzont niewidzącymi oczyma,
do których cisnęły się łzy żalu i złości. Kot zjawił
się znikąd, zamruczał i zaczął się łasić do jej
spódnicy.
Po
chwili opiekun minął ją, jakby była powietrzem. Zarzucając
kapotę na plecy, bez słowa ruszył w stronę wsi. Jego
wychowanki nie obchodziło dziś, gdzie i po co
wychodzi. W tamtej chwili życzyła mu jak najgorzej.
Zgarnęła
kota z ziemi, wtuliła twarz w miękkie, ciepłe
futerko i, pociągając nosem, poszła z powrotem ku
chacie. W momencie, gdy położyła dłoń na skoblu,
brunatne skrzydła załopotały tuż nad jej głową. Skuliła się,
zlękniona. Ale to była tylko sowa, która jak cień oderwała się
od dachu i poszybowała w ślad za odchodzącym
mężczyzną.
Venda
odetchnęła z ulgą i zatrzasnęła za sobą
drzwi.
Nie
widzieli się z ojcem całą noc i cały kolejny
dzień. Opiekun nie wrócił do chaty i dziewczyna
zaczynała się poważnie martwić.
Kot
zamruczał, łaskawie aprobując pieszczoty. Najwyraźniej nie
podzielał zdenerwowania swojej pani.
– Coś
musiało się stać – powiedziała cicho. – To niemożliwe, żeby
nie przyszedł. Nawet on aż tak się nie upija…
Przy
ostatnich słowach postawiła zwierzę na podłodze.
– Mrr?
Ucieszony
kot potruchtał do miski z wysoko uniesionym
ogonem, w przekonaniu, że pani potrzebowała wolnych rąk,
by zrobić mu coś do jedzenia. Zawiódł się jednak okrutnie.
Venda
zarzuciła na plecy czerwony płaszcz z grubej
wełny i westchnęła głęboko.
– Musisz
poczekać – mruknęła do patrzącego na nią z wyrzutem
kota. – Jak wrócę, dostaniesz kolację. Teraz muszę iść, zanim
się zrobi zupełnie ciemno.
Wyszła z chaty i żwawo
ruszyła ku wiosce.
Bezszelestny
cień oderwał się od linii lasu i podążył za nią,
niezauważony.
I jak wam się podoba? Czekacie na premierę? Szczerze przyznam bardzo podoba mi się klimat i fakt, że miejsce akcji to górska wioska. :)
I jak wam się podoba? Czekacie na premierę? Szczerze przyznam bardzo podoba mi się klimat i fakt, że miejsce akcji to górska wioska. :)
Zapowiada się świetnie!
OdpowiedzUsuńściskam :*
Latające książki
Całkiem długi fragment, ale jest naprawdę świetny! Chyba będę się rozglądała za tą książką ;)
OdpowiedzUsuńPoza tym jej tytuł od razu skojarzył mi się z "Grą o tron" ^^
Zapowiada się naprawdę ciekawie. Myślę, że będę czekać na premierę ;)
OdpowiedzUsuńZaciekawił mnie ten fragment.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam!