Autor: Kisiel Marta
Tytuł oryginalny: Dożywocie
Wydawnictwo: Uroboros
Wydanie: 2015
Ilość stron: 347
Cena okładkowa: 39,99 zł
Moja ocena: 10/10
Siła wyższa bez wątpienia jest kobietą. Pech bez wątpienia jest mężczyzną, a Licho... Licho je tam wie. Poza tym płeć uczulonego na własne pierze anioła stróża z manią czystości to dla Konrada Romańczuka (głównej osoby tego dramatu) bynajmniej nie największy problem. Z połączonych mocy nadprzyrodzonego trio powstaje bowiem fatum z prawdziwego zdarzenia: klątwa ciekawych czasów. Będzie ona odtąd sprawowała dożywotni nadzór nad każdym krokiem Konrada, świeżo upieczonego spadkobiercy Lichotki, wiekowego domu z upiorną, gotycką wieżyczką rodem z kiepskich filmów grozy, oraz całym dobrodziejstwem inwentarza: nieszczęsną duszą panicza Szczęsnego, seryjnego samobójcy, poety, mistrza całorocznej depresji i haftu krzyżykowego - sztuk jedna, mackami szefa kuchni o chrupiącym imieniu, przybyłego wprost z głębin odwiecznego ZUA - sztuk minimum osiem, utopcami zawsze w nie tej łazience co trzeba - sztuk cztery, najprawdziwszą Zmorą w postaci charakternej kotki - sztuk jedna plus cztery kły i osiemnaście pazurów w pakiecie oraz wrednym różowym królikiem, niepozornym omenem straszliwej zagłady - zbiór nieprzeliczony. Tylko właściwie kto tu kogo dostał w spadku: Konrad dożywotników, czy dożywotnicy Konrada?
Z niecierpliwą wręcz niecierpliwością czekałam na drugą premierę tej książki, ponieważ zaraz po drugim skończeniu Nomen Omen byłam pewna, że debiutanckiej powieści autorki mojego życia nie uda mi się przeczytać. W notce biograficznej Kisiel doskonale podkreśliła, że Dożywocie staje się bardzo popularne z powodu jego chronicznej niedostępności, a to już musi o czymś świadczyć! Nie było jej w żadnej księgarni, ponieważ czytelnikom tak się podobała, że każdy chciał mieć swój, własny egzemplarz. Na wielkie szczęście i dzięki wydawnictwu Uroboros nawet nowo powołani do życia fani przegenialnej polskiej autorki mogę zapoznać się z perypetiami, przygodami i wpadkami wszystkich domowników Lichotki. Z głównym bohaterem powieści, czyli Konradem, zapoznajemy się w dniu wyjazdu do odziedziczonego domu i już nawet w tym momencie los niezbyt mu sprzyja, a co dopiero powiedzieć o chwili, kiedy poznał wszystkich swoich cudacznych lokatorów. Życie co rusz zrzuca na jego barki coraz to nowe, zaskakujące i nieoczekiwane przez normalnego człowieka fakty oraz zdarzenia. Każdy rozdział przedstawia nam inny etap jakby oswajania i przywiązywania się Romańczuka do zaistniałej sytuacji. W każdym z nich coraz bardziej dochodzi do niego, że planowane wcześniej wyremontowanie i sprzedanie dworku wcale nie będzie takie łatwe, jak mu się wydawało. Uświadamia sobie fakt, że to właśnie przypadek rozporządza naszym życiem i nie ważne, co uczyni zawsze wszystko będzie się chwiać od rozpaczy aż po bezgraniczne szczęście. Nic nigdy nie będzie idealne, a ludziom dokoła nigdy nie dogodzisz. Przez to wszystko nie jestem w stanie zgodzić się z zamieszczoną na okładce Nomen Omen opinią, że Marta Kisiel fabułę odkryła dopiero przy pisaniu drugiej książki. W Dożywociu może i wszystko jest chaotyczne oraz dosyć niepoukładane, ale w ten sposób mimo fantastyczności świata przedstawionego bliżej jej do naszej szarej rzeczywistości. Bo czyż nie tak właśnie jest, że nasze plany w większości przypadków biorą w łeb? Czy często po długich przemyśleniach nie zmieniamy zdania, co nieuchronnie prowadzi do spełnienia i szczęścia? Czy nasza rodzina to nie taka zgraja mieszkańców Lichotki, w której każdy całkowicie się od siebie rożni, co chwile się ktoś kłóci i nabija sobie guzy? Kiedy odrzemy postacie z ich nadprzyrodzonej natury wyjdą nam przecież zwykli szarzy ludzie tworzący trochę cudaczną i zwariowaną rodzinkę, której głową jest Konrad. To jemu w udziale przypada nadzorowanie oraz pilnowanie toku życia na tym odciętym od świata kawałku ziemi, choć nie zawsze przychodzi mu to w stu procentach. Jego niedopatrzenia prowadzą do zabawnych, zaskakujących wydarzeń oraz samego zakończenia, które dosłownie zwaliło mnie z nóg i wyciągnęło gałki oczne na wierzch. Nigdy w życiu nie spodziewałabym się takiego zwieńczenia całej akcji - jednocześnie smutnego, gorzkiego i pokrzepiającego serce
Tutaj każda pojedyncza postać zasługuje na niekończące się elaboraty o ich niepowtarzalnych charakterach - poczynając od samego zmęczonego życiem Konrada. Jawi nam się na początku, jako typowy mieszczuch z zadatkami na rasowego bohatera romantycznego z powodu swojej nieszczęśliwej miłości do tajemniczej panny imieniem Majka, ale z każdą przewróconą stroną widzimy jego powolną zmianę. Najpierw to niechętna akceptacja, że resztę życia spędzi w Lichotce niańcząc jakieś cudaczne stwory, która powoli zmienia się w poczucie szczęścia i życiowego spełnienia. Łatwo da się go wyprowadzić z równowagi. Jest wybuchowy, impulsywny oraz często daje się ponieść emocjom, jednak nigdy nie porzuca powierzonych mu zadań i niezwykle przywiązuje się do ludzi. Pierwszym bohaterem, którego spotkał w dworku była "maskotka" całej historii, czyli wspomniany wcześniej w opisie pedantyczny oraz uczulony na własne pierze anioł stróż o uroczym imieniu Licho. Również tak samo, jak nasz bohater miałam problem z odmianą czasowników opowiadając o nim, ale poza tym to nie sposób nie kochać tego dziecinnego, bardzo kreatywnego i nieświadomego brutalności świata sługi Bożego, który chciał tylko nieść pomoc wszystkim na około, a przede wszystkim Konradowi. Moje serce skradł również niby to przerażający stwór z dość nietypowym zainteresowaniem pełniącym tutaj role jako takiej pani domu przez swoje nietypowe zainteresowanie, czyli kucharzenie. Były tutaj dwie dość irytujące postacie, a jedną z nich był nieszczęsny panicz Szczęsny przedstawiający się nam jako romantyk z krwi i kości. Taki rzeczywiście jest, ale odnoszę delikatne wrażenie, że jego rola polega na wyśmianiu postawy ludzi tamtej epoki, co jakoś nie zgadza mi się z tym, co autorka sobą przedstawia. Przymykam na to oko z jasnych powodów zachowania klimatu oraz konwencji książki, albo po prostu faktu, że zrobiła to z premedytacją, ponieważ w jej książkach każda, nawet epizodyczna postać w swoim momencie wybija się aż na pierwszy plan, aby na długo pozostać w pamięci czytelnika.
I teraz chyba najgorszy punkt tej recenzji, bo opisanie stylu pisarskiego samej mistrzyni czarnej komedii. Marta Kisiel to mistrzyni używania wszelkich środków poetyckich w powieści pisanej prozą, a po wypowiedziach panicza Szczęsnego można szczerze przyznać, że nawet pisanie wierszy nie jest jej obce. Uwielbiam dosłownie wszystko, co wyjdzie spod jej magicznych palców, bo jest nie tyle genialną historią, a genialnie napisanym tekstem pod każdym względem. Czytając co chwilę wybuchałam śmiechem z różnie skonstruowanych fragmentów. Czasami były to gry słowne typu właśnie nazwanie anioła Lichem i w ten specyficzny sposób odmieniając przy nim czasowniki. Innym razem wyolbrzymienia czy rozładowanie idealnie nagromadzonego napięcia. Tego wszystkiego nie da się opisać w zaledwie jednym akapicie, bo to trzeba poznać na własnej skórze!
Po przeczytaniu tej książki moje życie jest jednocześnie pełne i puste. Pełne, bo poznałam kolejną niesamowitą, pouczającą i zabawną książkę, z której nigdy w życiu nie wyrosnę, a puste, bo przeczytałam już wszystkie do tej pory wydane książki Marty Kisiel i nie wiadomo ile czasu będę musiała czekać na kolejne. Dzięki tej kobiecie wiem, że w końcu ktoś na świecie ma takie samo poczucie humoru jak ja, moje życie nabrało niesamowitych barw i sensu oczekiwania na jej kolejne książki.
PS. Zapraszam do grupy >>> Czytelnicy Biblioteczki Suomi!