czwartek, 30 listopada 2017

komandoria 54 - marcin a. guzek


Wiedziałam o czym opowiada Komandoria 54, a okładka w sumie całkiem mi się spodobała, jednak do lektury samej książki nic szczególnego jakoś mnie nie ciągnęło. Z tego powodu przeleżała całkiem sporo czasu na półce oczekując na swoją kolej, która nareszcie nadeszła. Co najlepsze, ta niepozorna powieść, debiut autora, naprawdę bardzo mocno mi się spodobała.

Na obrzeżach wielkiego imperium stacjonuje mały oddział rekrutów Szarej Straży, wraz ze swoim dowódcą, podstarzałym Olafem. Właśnie dołączyły do nich dwie grupy nowych, przyszłych członków Zakonu. Na tych zapomnianych przez świat ziemiach maja nauczyć się rozwiązywać nadnaturalne sprawy dręczące mieszkańców, których na granicach z pogańskimi ludami jest wiele.

Nazwałabym te historię raczej zbiorem luźnych opowiadań o życiu grupki rekrutów, ponieważ każdy rozdział opowiada o innej sprawie, a połączenie między nimi, oprócz bohaterów i miejsca akcji, są dość subtelne. Każda z nich jednak niesamowicie mnie wciągnęła. Nie mogłam się oderwać, póki nie poznałam jej zakończenia. Poruszały ciekawe tematy oraz nierzadko wywoływały dreszczyk emocji, a jeszcze na sam koniec całej książki wylałam nieco łez. 

Marcin Guzek stworzył również bardzo ciekawe uniwersum, którego zaledwie zalążek poznaliśmy w tej książce i mam nadzieję, że rozwinie go w kolejnych tomach. Całość przypomina Europę z początków średniowiecza, kiedy chrześcijaństwo stawało się dominującą religią, a poganie wyrzutkami, z którymi trzeba było wojować. Tutaj mamy do czynienia jedynie z obrzeżami imperium, graniczącymi z tymi ludami, ale w wypowiedziach bohaterów da się wyczuć rozmach, z którym autor obmyślił wierzenia, topografię czy historię tego państwa. Nie mogę się doczekać, aby dalej zagłębiać się w te wszystkie zawiłości.

Jak pisałam wcześniej bardzo ważnym spoiwem wszystkich wątków są bohaterowie, obok których nie da się przejść obojętnie. Niesamowicie się do nich przywiązałam i każda śmierć niezwykle bolała. Najbardziej polubiłam Duncana - młodego chłopaka z ogromnym ambicjami i empatią, którego czasem dopadały wątpliwości - oraz Cassandrę - czującą, która świetnie kontrolowała swoje umiejętności, dzięki czemu nierzadko wybawiała wszystkich z opresji. Poza tym jest jeszcze pewna siebie, niezwykle odważna i waleczna Matylda. Clara była świetną aktorką, a także bardzo dobrze przystosowywała się do sytuacji. Edwin jako były bard, niezwykle rozluźniał atmosferę, a Magnus pod pozorami skrywał niezwykłą tajemnicę. Olaf z kolei pomimo uzależnienia i chłodnego traktowania podopiecznych, dla Duncana był niczym dobry ojciec i pokładał w nim ogromne nadzieję. Nie mogłam przejść obojętnie nawet obok ogromnej przemiany zadufanego w sobie księcia Nathaniela czy wychowanego wśród mnichów, nieśmiałego Luciusa.

Pierwsza książka Marcina A. Guzka skradła sobie moje serce dzięki świetnie skonstruowanym światowi przedstawionemu, wciągającej akcji, genialnym bohaterom, a przede wszystkim dzięki emocjom, które we mnie wywołała. Niesamowicie nie mogę się doczekać dalszego ciągu przygód tej grupki rekrutów oraz innych książek autora. Jeśli lubicie fantasy i widoczne nawiązania do historii to wam również się spodoba. Gorąco polecam.

Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję Wydawnictwu Genius Creations.

poniedziałek, 27 listopada 2017

czerwone jak krew - salla simukka


Odkąd tylko dowiedziałam się o istnieniu Czerwone jak krew była mi ona niemal, jak wrzód na tyłku. Pojawiała się wszędzie i kusiła swoim pochodzeniem. Do pewnego momentu nawet nie wiedziałam o czym w ogóle jest, ale i tak bardzo chciałam ją przeczytać. Jeszcze bardziej zachęcały mnie do tego pozytywne opinie innych znajomych, którzy za Finlandią aż tak nie szaleją. W końcu przyszedł i mój czas, aby zapoznać się z tą historią. Czy mi się spodobała?

Lumikki Andersen zamieszkuje w Tampere, w obskurnej kawalerce i uczęszcza do elitarnego liceum plastycznego z dala od domu, aby uciec przed traumatyczną przeszłością. Tymczasem na miejscu czekają ją kolejne niespodziewane trudności. Pewnego poranka w szkolnej ciemni znajduje porozwieszane do wysuszenia banknoty, a przez swoją dociekliwość i bezinteresowność zostaje wplątana w aferę narkotykową.

Nie spodziewałam się niczego wielkiego po tej książce, bo nie dość, że to młodzieżówka to jeszcze coś w rodzaju thrillera czy kryminału, których ostatnio mam po dziurki w nosie i do tego dość krótka. Paradoksalnie jednak jej całokształt niesamowicie mnie urzekł. Na pewno będę chciała sięgnąć po dalszy ciąg. Fabuła pomimo swojej prostoty niezwykle mnie wciągnęła, a nawet w wielu momentach zaskoczyła. Wplątanie grupki nastolatków w przestępczy światek wyszło autorce niezwykle wiarygodnie. Cały czas serwowała nam mocne zwroty akcji. Znalazło się również miejsce na wyjaśnienie przeszłości Lumikki oraz rozbudowanie ciekawyego charakteru. Do tego zamknięte zakończenie pobudza mocno pobudza wyobraźnie co do dalszego ciągu.

Główna bohaterka to postać bardzo niepozorna. Po tym co przeszła w poprzedniej szkole stara się nie zwracać na siebie uwagi, nie wyróżniać się z tłumu ani nie przywiązywać do miejsc czy osób. Jednak gdy pozna się ją bliżej to można zobaczyć niezwykle wrażliwą, inteligentną oraz rezolutną młodą dziewczyną, która całkiem dobrze zna się na byciu detektywem. Elisa to taka typowa najpopularniejsza dziewczyna w szkole - zawsze idealnie ubrana i umalowana, z gromadą przyjaciółek i bogatymi rodzicami. Wydarzenia w Czerwone jak krew niesamowicie ją zmieniły. Skupiła się na tym co ją interesuje i potrafi, żeby wykorzystać to w swojej przyszłości zamiast spełniać oczekiwania rodziców. Bardzo łatwo pogodziła się ze stratą luksusów. Chłopacy nieco gorzej wypadli, bo nawet nie pamiętam już ich imion, ale niczym się nie różnili od osób, w których towarzystwie obracała się Elisa. Mam mieszane uczucia, co do ojca dziewczyny, ponieważ z jednej strony chciał jak najlepiej dla swojej rodziny, a z drugiej nie szukał legalnego sposobu na zapewnienie im tych wszystkich wygód. Jeśli chodzi zaś o kartel narkotykowy to w sumie najbardziej zaskoczyła mnie tożsamość Białego Niedźwiedzia, czyli ich przełożonego, bo pozostałe postacie są jedynie dobrym przedstawieniem mafioza.

Czerwone jak krew czytało mi się bardzo dobrze i szybko. Akcja była ciekawie zbudowana, wciągająca oraz przede wszystkim zawsze czekało na nos coś zaskakującego. Najbardziej jednak do gustu przypadła mi główna bohaterka. Jej charakter został ciekawie przedstawiony, choć pozostali bohaterowie nie do końca byli zapamiętywalni. Mam nadzieję, że szybko uda mi się sięgnąć po kolejny tom, a wam serdecznie polecam historię Lumikki.


środa, 22 listopada 2017

ulubione seriale


Ciągle obiecywałam wam i sobie, że napiszę coś o moich ulubionych produkcja z małego ekranu, ale ciągle nie umiałam się do tego zabrać. Przede wszystkim dlatego, że umiem pisać o historiach w nich zawartych, a nie do końca znam się na ocenianiu gry aktorskiej czy scenografii - również dlatego postanowiłam jednak nie pisać recenzji filmów. Teraz myślę, że to może czas się przełamać, bo a nóż widelec pomoże mi to w nauczeniu opowiadania o kwestiach technicznych. I może na wstępie opowiem też, że serialami zaraziła mnie moja przyjaciółka, z którą obejrzałam pierwsze trzy sezony Sherlocka od BBC, od którego wszystko się zaczęło, bo przez niego pokochałam Benedicta Cumberbutcha. Teraz mam za sobą już kilka niesamowitych seriali, a tutaj przedstawię wam sześć do tej pory najlepszych.

Bates Motel

Zacznę od absolutnego hitu i obecnie mojego ulubionego serialu, który pochłonęłam chyba najszybciej ze wszystkich. Za nic nie mogłam się oderwać, póki nie skończyłam sezonu, ewentualnie dwóch, a przede wszystkim zarwałam nad nim kilka nocy z rzędu. Bates Motel zakończył się na 5 niesamowitych, pełnych akcji sezonach. Był w nim wiele, genialnych wątków. Doprowadzał mnie do łez, do śmiechu i zdumionego opuszczenia dolnej szczęki. Vera Farmiga grająca Normę była absolutnie genialną, nadopiekuńczą matką. Freddie Highmore idealnie poradził sobie z rolą psychicznie chorego człowieka, a Max Theriot wcielający się w Dylana to miód na moje serce. Poza tym jak pewnie wiecie jest to remake Psychozy Alfreda Hithchocka i choć nie widziałam pierwowzoru, to co autorzy zrobili z najbardziej kultową sceną tego filmu to była po prostu miazga i jeden wielki szok.

Jeśli chodzi o zarys fabularny to jest on bardzo prosty i początkowo może wydawać się schematyczny, jednak nie dajcie się zwieść, bo tam nic takie nie jest. Po śmierci ojca, Norma wraz z synem kupują dom z podupadającym motelem w kalifornijskim miasteczku. Po przeprowadzce zdrowie chłopaka zaczyna drastycznie się pogarszać, a White Pine Bay odkrywa przed nimi swoje mroczne sekrety.

Hannibal

Kolejny, niezaprzeczalny majstersztyk małego ekranu, którego nie próbowano na siłę przeciągać. Oparty na kultowej historii współczesnego kanibala z niesamowitymi, niejednoznacznymi i silnymi postaciami oraz mroczną, idealnie pasującą do historii scenerią. Trudno mi się w ogóle wypowiadać na temat tego serialu, ponieważ on zasłużył na laury, na ołtarzyk w moim pokoju. Trzymał w napięciu niemal przez cały czas, zaskakiwał w najmniej oczekiwanych momentach, a przede wszystkim na sam koniec doprowadził mnie do rzewnych łez. A najlepszy jest fakt, że od początku znaliśmy tożsamość głównego sprawcy wielu makabrycznych mordów, bo w tym wszystkim przede wszystkim chodziło o przedstawienie bardzo złożonych i nietypowych charakterów antagonisty i protagonisty. Muszę jeszcze wspomnieć, że nie jest to produkcja dla ludzi o słabych nerwach, ponieważ wielokrotnie pojawiają się sceny ze zmasakrowanymi czy ułożonymi w rytualnych pozach ludzkimi zwłokami, krew oraz inne dla nich niesmaczne widoki.

Will Graham ma problemy z komunikacją, empatią i życiem w społeczeństwie, jednak te cechy sprawiają, że jest niezastąpionym profilerem w FBI. Niestety nie przeszedł testów psychologicznych, a przez to nie może zostać pełnoprawnym agentem. Pracuje nad sprawami na specjalnych warunkach - cały czas korzysta z terapii u psychiatry niezwiązanym z agencją. Alana Bloom, federalny terapeuta i jednocześnie przyjaciółka Willa, poleca mu Hannibala Lectera.

Containment

Tym razem coś z zupełnie inaczej beczki, bez morderstw, bez straszenie widza i przede wszystkim niezbyt popularne. Mnie jednak niesamowicie wciągnęło oraz zachwyciło przede wszystkim poziomem dopracowania czy ogromnie zaskakującym i wstrząsającym zakończeniem. Mimo, że ma zaledwie dwanaście odcinków to ogromnie zżyłam się z bohaterami, kibicowałam im i płakałam razem z nimi. Ma wiele naprawdę ciekawych wątków, które w idealny sposób opisują ludzi muszących żyć w odizolowanej od reszty świata strefie, walczących o życie i z góry skazanych na porażkę w starciu ze śmiertelnym wirusem. Pokochałam nawet główny wątek miłosny i aktor wcielającego się w rolę Jake'a czy Teresę i Xandera, którzy pomimo młodego wieku byli bardzo odpowiedzialni.

W Atlancie wybucha epidemia nieznanego dotąd wirusa, który zabija człowieka w przeciągu zaledwie czterdziestu ośmiu godzin, wywołując liczne krwawienia wewnętrzne. Jako pacjenta zero identyfikuje młodego uchodźce pochodzenia syryjskiego, a tym samym uznaje to jako atak bioterrorystyczny. Dzielnica, w której znajduje się epicentrum zostaje objęta kwarantanną. W jej środku zamknięci zostają narzeczona oraz przyjaciel jednego z policjantów odpowiedzialnych za utrzymanie kordonu, ciężarna nastolatka wraz z rodziną oraz grupka dzieci z opiekunką.

Taboo

Nie lubię książek historycznych, ale filmy czy seriale owszem, choć zależy to jeszcze od czasów, w których odbywa się akcja. Uwielbiam antyk, czasy kolonializmu czy powojenne i właśnie to było głównym powodem, dlaczego zdecydowałam się na obejrzenie Taboo. Po pierwszym sezonie jestem niezwykle zachwycona fabułą, kreacją scenerii oraz grą aktorską. Tom Hardy to genialny aktor, który idealnie odwzorował charakter, sposób bycia i pewność siebie Jamesa, a przede wszystkim twórcy świetnie pokazali realia tamtych czasów. Stworzyli kilka niezmiernie ciekawych wątków i do tego dorzucili mnóstwo zaskakujących plot twistów. Historia opiera się przede wszystkim na problemach dziewiętnastowiecznego społeczeństwa oraz takich, które do dzisiaj są tematem tabu - niewolnictwo, początki rasizmu, kazirodztwo, homoseksualizm czy walka o niepodległość Stanów Zjednoczonych.

James Keziah Delaney po dziesięciu latach pobytu w Afryce powraca do Londynu na pogrzeb ojca. Ludzie patrzą na niego, jak na ducha, ponieważ po zatonięciu statku Kampanii Wschodnioindyjskiej u wybrzeży Czarnego Lądu, został uznany za zmarłego. Okazuje się, że w spadku otrzymał cały podupadający majątek ojca, który posłuży mu do własnych, wyższych celów. W międzyczasie odkrywa wszystkie mroczne sekrety swojej rodziny oraz prawdę na temat katastrofy, w której brał udział.

Time After Time

Z tym serialem to już w ogóle jest śmieszna historia, ponieważ nawet nie wiem, jakim sposobem go znalazłam, ale zaraz po rozpoczęciu oglądania byłam wniebowzięta. Historia była niesamowicie wciągająca, zaskakująca oraz zabawna. Nie mogłam się od niego oderwać, a nawet postanowiłam zapoznać się z twórczością głównego bohatera, czyli H.G. Wellsa, protoplasty fantastyki naukowej. Jednak w pewnym momencie znalazłam informacje, że stacja anulowała go po pięciu odcinkach i było mi z tego powodu bardzo przykro. Choć nie był jakoś bardzo genialny to bardzo go polubiłam. Raptem kilka tygodni temu znalazłam informacje, że w internecie pojawiły się dalsze odcinku! Niestety, jedynie od dziesiątego od dwunastego. Choć początkowo nie bardzo rozumiałam, co tam się właściwie wydarzyło to i tak je obejrzałam, bo klimat pierwszych pięciu cały czas się utrzymywał, ale zakończenie mnie zabiło, ponieważ zapowiada kolejne sezony, których zapewne nie będzie. Jak tu się nie załamać?

Jeszcze przed napisaniem wszystkich swoich książek Herbert George Wells zbudował wehikuł czasu i pokazał go swoim przyjaciołom. Nie uwierzyli, że to działa. Przynajmniej niektórzy, bo jeden z nich, doktor John Stevenson, ścigany jako Kuba Rozpruwacz, za jego pomocą uciekł przed wymiarem sprawiedliwości. Teraz młody twórca wyrusza jego śladem do roku 2017, gdzie czeka go ogromne rozczarowanie - utropia nie istnieje.

The Good Doctor

No i na koniec moje ostatnie, największe odkrycie, czyli opowieść o autystycznym chirurgu. Już pierwszy odcinek wywołał we mnie całą gamę uczuć, od wzruszenia  i płaczu poprzez zaskoczenie aż do niepohamowanego śmiechu. Główna akcja przeplata się z retrospekcjami z przeszłości Shauna, która wyjaśnia nam jego tragiczne dzieciństwo. Freddie Highmore ponownie genialnie poradził sobie z tak wymagającą rolą. Jego zachowania oraz ruchy idealnie naśladują osobę autystyczną, jego życie również musi być idealnie, wręcz pedantycznie poukładane. Mówi prosto z mostu tak, jak coś widzi. W trakcie jego rozmyśleń widzimy obrazy, które pojawiają się w głowie. Wykazuje się nieszablonowym myśleniem, które wielokrotnie trafia w samo sedno problemu, a przede wszystkim przyćmiewa wszystkie inne postacie. Większość jest przeciwna jego pracy w szpitalu. Jedynie doktor Glassman w stu procentach popiera go oraz wykazuje się wobec niego wielką empatią, dlatego Shaun musi zmierzyć się z wieloma przeciwnościami losu, aby spełnić swoje marzenia.

Shaun Murphy świeżo upieczony rezydent szpitala św. Bonawentury cierpi na autyzm i syndrom sawanta. Oznacza to, że jest geniuszem, w jednej konkretnej dziedzinie, ale jednocześnie ma problemy z komunikacją w społeczeństwie. Nawet pomimo tego, że jest samodzielny, zarząd szpitala  jest przeciwny jego zatrudnieniu. Jednak na samym wstępie wykazał się ogromnymi umiejętnościami, ratując życie dziesięciolatkowi. Zostaje przyjęty, aż nie popełni pierwszego błędu.

Oglądam naprawdę przeróżne seriale, więc zapewne w tym poście każdy znajdzie coś dla siebie. Mam nadzieję, że któryś z nich naprawdę was zaciekawił i będziecie chcieli go obejrzeć, bo są genialne. A z drugiej strony może z ktoś z was już jakiś oglądał i chciałby się podzielić opinią? Lub też opowiedzieć o swoich ulubionych? Zapraszam do dyskusji!

sobota, 18 listopada 2017

podsumowanie października


Za nami pierwszy miesiąc roku akademickiego i jestem nieco przerażona. Przede wszystkim organizacją planu zajęć, który jestem w tym roku po prostu tragiczny, bo odeszła osoba odpowiedzialna za układanie go. Uwierzyć, że mam zajęcia w niedzielę do 21:00? Albo, że w tę niedzielę mam zaliczenie z ćwiczeń, a wykład miałam dopiero jeden? Są też przedmioty, o których zaliczenie się nieco denerwuje, bo wykładowcy potraktowali nas, jakbyśmy wszyscy byli po mat-infie czy technikum informatycznym i mieli już jakieś pojęcie o tym, o czym mówią. Czytałam również zdecydowanie mniej, ale wiadomo dlaczego - połączenie pracy i studiów jest okropnie czasochłonne. Udało mi się jednak dokończyć sześć kolejnych pozycji i rozpocząć nową, a także spędzić czas ze znajomą na zwiedzeniu Gdańska czy wypadzie do kina z przyjaciółką na Thor:Ragnarok dosłownie na sam koniec miesiąca. Innych filmów oglądałam zdecydowanie mniej, bardziej skupiłam się na serialach.

Udało mi się spełnić prawie wszystkie swoje plany czytelnicze na październik, które opisałam. Nie udało mi się jedynie skończyć Godziny Diabła, ale teraz idzie mi już zdecydowanie lepiej, więc w listopadzie mam nadzieję nareszcie ją skończyć. Nie polubiłam się też z Merlinem, więc nie skończyłam Nieznanych Lat. A poza tym to dokończyłam Dziewczynę, która igrała z ogniem Larssona i ogromnie mi się podobała, o czym możecie przeczytać w recenzji. Poznałam również dalszy ciąg przygód Quin, Shinobu i Johna, czyli Podróżniczkę Arwen Elys Dayton, która podobała mi się zdecydowanie bardziej niż pierwszym tom. Następnie nareszcie sięgnęłam po Szamankę od umarlaków Martyny Raduchowskiej i Mitologię Nordycką Neila Gaimana, które niesamowicie mi się podobały. W ostatni weekend października pochłonęłam jeszcze Na krawędzi wszystkiego Jeffa Gilesa, a potem już tylko rozpoczęłam czytania Illuminae Amie Kaufman i Jaya Kristoffa, skończyłam je dopiero w listopadzie. A byłabym zapomniała! Oczywiście zapoznałam się też z kolejnym opowiadaniem o Sherlocku Holmesie, czyli Ligą Rudzielców.

I tak jak mówiłam oprócz Thor: Ragnarok w październiku oglądałam jedynie seriale. Przede wszystkim skończyłam trzeci sezon House M.D. i zabrałam za kończenie drugiego sezonu Star Trek: The Oginal Series. Również na bieżąco z wychodzeniem odcinków kontynuowałam Channel Zero, The Good Doctor i The Exorcist, z czego tylko jeden skończył się w październiku. Z czego bardzo się cieszę, bo drugi sezon był o wiele gorszy niż pierwszy. Okropnie się przy nim wynudziłam.

Październik był kolejnym zabieganym miesiącem w tym roku. Zaczęłam studia, przez co miałam jeszcze mniej czasu i energii na przyjemności, ale ostatecznie wynik przeczytanych książek oraz obejrzanych seriali mnie zadowala, choć do celu na ten rok jeszcze daleka droga. Mam nadzieję, że listopad będzie równie udany.

A jak wam minął miesiąc? Co ciekawe przeczytaliście lub obejrzeliście? A może byliście w jakimś ciekawym miejscu lub na wydarzeniu kulturalnym?

wtorek, 14 listopada 2017

godzina diabła


Można przyznać, że nadszedł wiekopomny moment w istnieniu Biblioteczki, ponieważ po raz pierwszy pojawi się tutaj recenzja książki, której sama osobiście patronuję. Jestem z tego powodu bardzo dumna i jeszcze raz serdecznie dziękuję Grupie Literackiej Ailes za takie wyróżnienie. Do przyjęcia propozycji skłoniła mnie kilka rzeczy przede wszystkim jednak fakt, że gatunek całkiem mi odpowiada, że napisali to młodzi polscy twórcy oraz, że zysk ze sprzedaży zostanie przekazany na rzecz fundacji opiekującej się psiakami. Trochę sporo czasu zajęło mi przeczytanie jej, ale to tylko fakt, że czytałam ją wyłącznie w autobusie, jak to robię zazwyczaj z ebookami i mimo tego nie mogę się doczekać, żeby podzielić się z wami moimi wrażeniami.

Godzina Diabła to antologia zawierająca 21 opowiadań grozy, o których umieszczeniu w publikacji przesądził konkurs zorganizowany przez wydawcę. Tytuł jednoznacznie stwierdza, czego powinniśmy się spodziewać sięgając po ten zbiór, a jednak zostałam pozytywnie zaskoczona, ponieważ tematyka tekstów jest naprawdę przeróżna i każdy z autorów zinterpretował go na własny sposób. Możemy przeczytać historię opowiadające o zjawiska paranormalnych, dramatach rodzinnych czy sensacji i niejednokrotnie poruszają one jakieś ważne, kontrowersyjne tematy. Niestety jednak jak to z antologiami bywa ich poziom jest niemal niczym sinusoida i natrafiłam tutaj na teksty genialne, które mnie pochłonęły, a potem nie chciały wypuścić, ale także na takie beznadziejne lub groteskowe. Choć na szczęście tych pierwszych było zdecydowanie więcej, zwłaszcza pod koniec.

W całości oceniam ją bardzo dobrze, jednak gdybym miała oceniać je z osobna to na pewno wyróżniłbym w tym miesjcu To tylko stary zegar Zuzanny Bukowskiej, ponieważ miało bardzo fajny pomysł i świetne wykonania, w którym widzę potencjał na przyszłość. W Tessie Brown znalazłam sporo błędów logicznych, przykładowo panicznie bać się duchów, ale być łowcą demonów i przede wszystkim główna bohaterka była irytująca. Mandy Moniki Pawliczak było świetne, przerażające i wciągające, a dodatkowo wykorzystywało temat, który niesamowicie mnie ciekawi. Najgorszy był niesamowicie pochłaniający i świetnie skonstruowany, choć głównym tematem była jedynie uzależniająca miłość. A. M. Juna świetnie przedstawiła ten wątek. Smoke and Mirrors całkiem fajnie przedstawiło problemy natury psychologicznej - uzależnienie od narkotyków, schizofrenię czy niemożność pogodzenia się ze swoją orientacją seksualną. Wyspa była intrygująca. Czarny Anioł mną wstrząsnął, miał klimat świetnego thrillera o seryjnym mordercy. Bardzo podobał mi się pomysł na Osobiste demony oraz samo wykonanie i tutaj również liczę na coś więcej w przyszłości od pani Anity Brzozowiec. Ateński Podpis na pewno zaskoczy każdego. Podobnie, jak Alison. Rykoszet niesamowicie mnie rozbawił. I to byłoby krótko o wszystkich, które z jakiegoś powodu zapadły mi w pamięć.

Godzina Diabła niesamowicie umiliła mi podróże do pracy czy na uczelnie. Znalazłam w niej kilka naprawdę świetnych tekstów i chciałabym móc w przyszłości przeczytać książki ich autorów. Dużo było też tekstów przeciętnych, które raczej szybko wyparują mi z pamięci, ale na szczęście niewiele takich, które uważam za niewypał. Tym bardziej niesamowicie cieszę się, że jest mi dane patronować tej publikacji. Jestem niesamowicie ciekawa innych antologii, które wyszły pod znakiem Grupy Literackiej Ailes!


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję Grupie Literackiej Ailes

środa, 8 listopada 2017

na krawędzi wszystkiego - jeff giles


Zapewne nawet tego nie zauważyliście, ale od pewnego czasu czytałam wolniej i z mniejszą przyjemnością, bo po wypełnieniu swoich obowiązków nie miałam już sił na przyjemności. Nie pracuje fizycznie, dlatego wszystko odbiło się na czytaniu. Jednak, kiedy trafił mi się w końcu calutki wolny weekend - nie miałam zajęć na uczelni ani planów spotkań ze znajomymi - z ogromną chęcią sięgnęłam po Na krawędzi wszystkiego Jeffa Gilesa i po raz pierwszy od dawna po prostu siedziałam i czytałam. Udało mi się pochłonąć tę książkę w dosłownie dwa dni, co bardzo dawno mi się nie zdarzyło, a co najważniejsze ogromnie mnie ona zaskoczyła.

Siedemnastoletnia Zoe mieszka na odludziu z szaloną matką weganką i nadpobudliwym, młodszym bratem. Kiedy nadciąga śnieżyca, dziewczyna pozwala Jonahowi trochę zbyt długo bawić się na dworze, w konsekwencji czego musi wyjść go poszukać. Przez to zostaje świadkiem niecodziennych zdarzeń, co sprawdza na nią ogromne niebezpieczeństwo nie z tego świata.

Najbardziej zdziwiłam się w momencie, kiedy okazało się, że mam w rękach nie thriller, a fantastykę. Przyznam szczerze, że do przeczytania najbardziej przekonała mnie okładka, która zapowiadała świetny, mroźny klimat, i nie zagłębiałam się zbytnio w opis. Byłam jedynie świadoma, że to młodzieżówka, więc wątek romantyczny będzie ważny, jeśli nie najważniejszy. Mimo to, ani trochę się nie zawiodłam, a wręcz przeciwnie jestem totalnie zauroczona. Szczególnie wyżej wspomnianym klimatem, bo był właśnie taki jak się spodziewałam - mroźny i górzysty, a dodatkowego smaku dodało mu zamiłowanie głównej bohaterki do chodzenie po jaskiniach. Sama fabuła niezwykle przypadła mi do gustu, nawet pomimo miłości od pierwszego wejrzenia, która się tutaj pojawiła. Przede wszystkim autor zbudował wątek fantastyczny w sposób, z jakim się do tej pory nie spotkałam, cały czas dbał o odpowiednie napięcie oraz rozwój akcji i posłużył się prostym, płynnym stylem, dzięki czemu czytało się jeszcze szybciej. Tajemnicza Nizina, z której przybył Iks, przywodzi skojarzenie tylko jednego miejsca, do którego nie chce trafić nikt, kto wierzy w jego istnienie. Posiada ono własną hierarchię i prawa, a ci z samych nizin społecznych mogą najmniej, a muszą najwięcej. Przebieg akcji w wielu momentach był typowy i można było się spodziewać, co zaraz się stanie, ale przywiązanie do bohaterów sprawiało, że po prostu się im kibicowało zamiast narzekać. Jestem ciekawa dalszego ciągu, z ogromną chęcią wrócę do tego świata, jednak w pewien sposób się go boje, bo mam wrażenie, że można było skończyć te historię już po pierwszej części.

Zoe pomimo młodego wieku i lekkiej naiwności jest naprawdę silną postacią. Przede wszystkim taką, która nie ucieka przed odpowiedzialnością za swoje błędy ani nie popada w depresje, kiedy jej ukochany musi ją zostawić na jakiś czas i może nigdy nie wrócić. Jej młodszy brat był nieco irytujący, ale widać było, że jest to problem jego choroby i w wielu momentach po prostu nie mógł się pohamować. Fajnie również, że autor podkreślił jak w ważna w życiu siedemnastolatki i ośmiolatka jest rola rodziców, szczególnie ojca, którego rodzeństwu niestety zabrakło. Za to postać Iks była tajemnica i przyciągająca na samym początku, a w miarę odkrywania kart o jego pochodzeniu zyskiwał formę bardzo oddanego, upartego i honorowego człowieka. Musiał oczywiście się też pojawić trójkąt miłosny oraz wątek homoseksualny, ale nie były one zbyt nachalne i ani trochę mi nie przeszkadzały.

Nie spodziewałam się po tej książce zbyt wiele, a nawet myślałam, że należy do zupełnie innego gatunku, jednak koniec końców jestem nią zachwycona i szczerze wam wszystkim polecam. Nie spotkałam się wcześniej z takim pomysłem na wątek fantastyczny w literaturze młodzieżowej, a Jeff Giles świetnie go wykorzystał. Akcja była ciekawa, wciągająca i choć może nie zaskakiwała często to czytało się ją naprawdę świetnie. Nawet te wszystkie minusy, które opisałam, w ogóle mi nie przeszkadzały. Sami bohaterowie byli niezwykle charakterni, przez co po prostu nie dało się ich nie polubić. Z niecierpliwością czekam na dalszy ciąg i mam nadzieję, że moje czarnowidztwo się nie spełni, bo będzie równie dobry, co pierwszy.


Za możliwość przeczytania serdecznie dziękuję Wydawnictwu IUVI.

poniedziałek, 6 listopada 2017

mitologia nordycka - neil gaiman


W tej chwili nie do końca jestem pewna, czy z tego tekstu wyjdzie mi stu procentowa opinia o książce czy raczej krótkie streszczenie moich odczuć względem tej pozycji, ale wszystko wyjdzie w praniu. Po prostu w jakikolwiek sposób chce się z wami podzielić zdaniem na ten temat, bo osoby obserwujące mnie od dłuższego czasu musiały zauważyć, że uwielbiam nawiązania do różnych mitologii w książkach i w moim odczuciu stanowią one ogromny plus dla nich. Z drugiej jednak strony mam niewielkie pojęcie o mitologiach innych niż grecka, więc w pewnym momencie ktoś może wcisnąć mi kompletne kłamstwo (w tym miejscu pragnę gorąco i serdecznie pozdrowić studio DC i Marvela), a ja w to uwierzę. Zupełnym przypadkiem na pierwszy ogień poszła mitologia ludów skandynawskich, która jednocześnie była pierwszym moim spotkaniem z twórczością Neila Gaimana. I to nie jest tak, że wybrałam ten przekład tylko i wyłącznie ze względu na piękne wydanie, choć nie chcę nic mu ujmować, po prostu doszłam do wniosku, że tak uznany autor raczej nie pozwoli sobie na gafę.

Już po lekturze muszę stwierdzić, że jest to raczej zbiór wybranych mitów napisanych na nowo przez autora niż pełnoprawna mitologia, choć Gaiman rozpoczął początkiem świata, a zakończył na Ragnoroku. W między czasie jednak dokładnie przestawił nam sylwetki zaledwie trzech najważniejszych bogów - Odyna, Thora i Lokiego. Reszta jest opisania pobieżnie, więc z czasem ich obraz może zatrzeć się w pamięci. Nawet stylowi pisania oraz klimatowi opowiadań nie mam nic do zarzucenia, bo wyszedł naprawdę świetnie. Ani przez chwilę nie miałam wątpliwości, że czytam o dawnych wierzeniach ludów skandynawskich. Bardzo dobrze również odzwierciedlił charaktery poszczególnych bóstw, szczególnie boga kłamstw i boga piorunów. Jeśli zaś chodzi o sam dobór mitów do tej książki to również bardzo mi się podoba, ponieważ autor umieścił w niej historie, które tłumaczą najważniejsze kwestie. W ten sposób możemy przeczytać o tym, jak powstało dziewięć mitologicznych światów, jak Odyn zyskał swe moce jak Thor otrzymał swój młot, jak wzniesiono mur dokoła Asgardu, co się stało z dziećmi Lokiego, jak Freja odpychała swych zalotników czy w końcu jak nadszedł kres bogów. Nie tylko świetnie się przy niej bawiłam, ale również dużo bliżej poznałam treść mitologii nordyckiej, co zachęciło mnie do dalszego wgłębiania się w jej tajniki.

Mitologia Nordycka Neila Gaimana była dla mnie pozytywnym zaskoczeniem, choć spodziewałam się po niej nieco więcej. Zawiera bardzo wciągające mity opowiadające o najważniejszych wydarzeniach w świecie skandynawskich bóstw, dodatkowo spisane językiem, które nadają mu odpowiedni klimat i świetnie oddają charakter bogów. Zabrakło mi jednak nieco głębszego opisu postaci innych niż Thor, Loki i Odyn. Niemniej serdecznie polecam zarówno dla fanów mitologii, jak i dla osób pragnący zapoznać się z twórczością Gaimana, bo po tej pozycji na pewno nie mam zamiaru kończyć swojej przygody z nim, choć mam świadomość, że jego autorskie pomysły mogą przedstawiać się zupełnie inaczej.


czwartek, 2 listopada 2017

szamanka od umarlaków - martyna raduchowska


Jakieś cztery lata temu za sprawą twórczości Marty Kisiel zakochałam się w polskiej fantastyce, która ma w sobie duże pokłady ironii, czarnego i sytuacyjnego humoru. Niestety z innymi autorami tworzącymi w podobnym nurcie jest mi już nie po drodze, raczej rzadko po nich sięgam. Udało mi się do tej pory przeczytać może z kilka książek, bo z drugiej strony przed każdą z nich obawiam się, że autor jednak nie wstrzeli się w moje poczucie humoru. I tutaj właśnie na scenę wkracza Martyna Raduchowska ze swoją Szamanką od Umarlaków, w której okładce zakochałam się od pierwszego wejrzenia, choć co prawda nie ma się co dziwić, skoro wykonał ją niezastąpiony Dominik Broniek, i po prostu musiałam po nią sięgnąć. Nie zawiodłam się.

Ida Brzezińska jest czarną owcą w swojej rodzinie, skazą na idealnym rodzinnym portrecie, bo nie posiada ani krzty magicznych zdolności. Nawet ich nie pragnie, tylko marzy o życiu normalnej, młodej dziewczyny. Decyduje się na wyjazd do Wrocławia, aby rozpocząć studia psychologiczne. Niestety opuszczając rodzinny dom, wyrwała się jednocześnie spod zaklęć ochronny i wystawiła na widok wszystkim, pragnącym ukojenia duszą zmarłych. Ukrywała przed bliskimi, że jest medium, przez co wpakowała się w niezłe tarapaty. Z odsieczą przychodzi ciotka Tekla.

Opowieść spisana przez Martynę Raduchowską okazała się być czymś, czego zupełnie się nie spodziewałam, w ogromnie pozytywnym tego wyrażenia znaczeniu. Książka bardzo mnie zaciekawiła, a także wielokrotnie zaskoczyła, wywołała uśmiech na twarzy, a przede wszystkim rozbawiła. Pomimo pozornego chaosu fabuła zmierza w konkretnym kierunku i chęć poznania tego punktu kulminacyjnego niesamowicie wciąga w historię Idy. Tym bardziej, że styl autorki jest lekki i nieskomplikowany, dzięki czemu dodatkowo bardzo szybko się czyta. Jeśli chodzi o wątek fantastyczny to został bardzo fajnie przemyślany i dopracowany. Na początku mamy tutaj do czynienia głównie z magami, a gdy dziewczyna opuszcza miasto, w którym się wychowała, przechodzi bardziej w świat medium - pełen zbłąkanych dusz, przechodzenia na drugą stronę, a nawet demonów.

Jednak według mnie największym atutem Szamanki od umarlaków są bohaterowie, którzy przedstawiają całą paletę wielobarwnych charakterów z główną bohaterką na czele. Ida jest naprawdę silną kobietą, która pragnie sama zapracować na uznanie dla siebie. Co prawda do tej pory wszystko podtykano jej pod nos, ale nagłe przybycie obowiązków, których wcześniej nie wykonywała, jak sprzątanie, gotowanie czy szkolenie na medium, nie powstrzymują jej przed spełnianiem marzeń. Podczas najważniejszych wydarzeń jest bezbronna i kompletnie nie ma pojęcia, co robić, przez co trzeba ją ratować, ale nie siedzi z założonymi rękami, czekając aż ktoś zrobi wszystko za nią, tylko szuka tej pomocy. Bardzo polubiłam również ciotkę Teklę za jej starodawny sposób bycia, pewność siebie oraz charakterystyczny sposób mówienia. Z chęcią ukradłabym również idzie jej Łapacza Snów, bo Gryzak jest niezwykle uroczym i ułożonym stworzonkiem. O reszcie nie będę wam opowiadać, bo obawiam się, że mogłabym coś niechcący zaspojlerować.

Szamanka od umarlaków Martyny Raduchowskiej ogromnie mi się spodobała. Autorka wciągnęła mnie do swojego świata świetnym, wyważonym humorem oraz przyjemnym stylem pisania. Może nie stworzyła jakiegoś innowacyjnego świata fantastycznego ukrytego przed ludźmi, ale bardzo dobrze go przemyślała i świetnie przedstawiła. Oprócz tego napisała o niezwykłych bohaterach, których nie da się nie lubić. Otwarte zakończenie daje nadzieje na ciąg dalszy przygód Idy, dlatego z niecierpliwością na niego czekam.


Za możliwością przeczytania serdecznie dziękuję Grupie Wydawniczej Foksal.


Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...